Badania wykazały, że krowy i świnie lubią muzykę. Wszystkie ssaki. Zwłaszcza klasyczną. Zwłaszcza Mozarta.
Miron Białoszewski „Rozkurz”
Nie mógł wybrać lepiej. Owszem, przeczuwał, że może być pięknie, ale choć od lat 36 posiada możliwości bodaj nieograniczone, niepojęte dla nas – to jednak do głowy mu nie przyszło, że 22 czerwca będzie aż tak nostalgicznie, że aż tyle mu się przypomni. Lata 50-te ubiegłego stulecia... Warszawa... Ul. Tarczyńska i Plac Dąbrowskiego... Jego Teatr Osobny... Jego poezja na scence mikrej, w kącie zwykłego pokoju... „Wiwisekcja”, „Pieśni na głos i krzesło” albo „Osmędeusze”... Jego poezja zmieniona w przedziwną muzykę, przedziwną, bo jeszcze nie sonaty słowne ani słowne nokturny to były, ale też nie dało się już mówić jedynie o solennym recytowaniu wierszy, o postnych wieczorkach rapsodycznych...
Tak, z okazji 36 rocznicy swojej śmierci, 17 czerwca 2019 roku, Miron Białoszewski, przez Juliana Przybosia zwany czule „wieszczem od stołowej nogi”, postanowił sprawić sobie prezent z koncertu na żywo. On, który za życia płyt słuchał bez wytchnienia - za życia raz tylko, jeden jedyny raz był w filharmonii. Gdzie tam w filharmonii! Był na skleconej naprędce widowni auli żółtego gmachu Liceum Medycznego w Inowrocławiu, gdzie zimą roku 1975 Capella Bydgostiensis grała Händla, Haydna i zaskakujący utwór Schuberta „Epitafium na śmierć Poradowskiego”. Zaskoczenie zgasło prędko. Owszem, szło o Schuberta, lecz nie o Franza, a o młodego, nowoczesnego Schuberta o imieniu Zenon, który dygotał z tremy w kulisach auli. Z okazji rocznicy śmierci wybrał więc koncert na żywo i cieszyło go, że przywróci w ten sposób równowagę między światami. Jeden koncert po tej stronie i jeden po tamtej. I wyruszył.
Wyruszył do Krakowa, na ul. Miodową na Kazimierzu, gdzie 22 czerwca, na tyciej piwnicznej scenie Pubu Oliwa, grający na swoim gardle Marcin Świetlicki i łagodny trębacz jazzowy Antoni „Ziut” Gralak - przez godzinę snuć mieli dwugłosową opowiastkę. Przybył kwadrans przed czasem. Wprawdzie nikt go nie zauważył, co w aktualnej jego sytuacji jest całkowicie zrozumiałe, lecz przy biletowej kasie rozległ się nagle jego sopranowy, przeciągły chichot, cienki niby włos. Chichotał ze wzruszenia. Oto w Pubie Oliwa, zamiast biletów, były pieczątki, przybijane na dłoniach gości, co przypomniało mu jego teatr na Tarczyńskiej i Placu Dąbrowskiego, gdzie role biletów grały pudełka od zapałek.
I tak już zostało. Białoszewski nie przestał chichotać już do końca seansu. Słuchał, patrzył i wciąż coś mu się przypominało, coś z daleka wracało na pół żywe, może nawet wszystko. Przed dwoma mikrofonami, czasem rytm na nich palcami wystukując, Świetlicki grał swym głosem swoje wiersze ze świeżo wydanego tomu „Ale o co ci chodzi” i nie tylko stamtąd. In flagranti lepił muzykę przedziwną – jeszcze nie sonaty słowne, ale już nie rapsodyczne klocki dźwiękowe. Jak Białoszewski kiedyś u siebie w teatrze, przy pomocy włosa w gardle. I jak Białoszewski z grzebienia, solniczki, durszlaka, krzesła, kawałka tektury, zwyczajnie z byle czego lepił w małych pokojach metaforyczną scenografię – tak Świetlicki klecił ją z tego, co miał pod ręką. Pudełko papierosów, sam żarzący się papieros, siny dym przy czarnych okularach, wciąż lekko zsuwanych z nosa, i drugie okulary, jasne, nagle na czole nad czarnymi, a w fachowych szklankach, nadzwyczaj profesjonalnie przechylanych nad gardłem przed dwoma mikrofonami – raczej nie woda, coraz intensywniej żółta od tonących petów. Ot, pląs byle czego wokół słów nie byle jakich, wokół przedziwnej muzyki-nie-muzyki, robionej barytonem całym w rdzy, co osiadła po wielu nocach długich powrotów do domu, powrotów z przystankami na tradycyjnie intensywny popas. A obok, na wysokim krześle - Gralak w półmroku, gadający trąbką z gardłem Świetlickiego. Rozgadane przenikanie się instrumentów, łagodna wymiana intonacji, rytmów, dźwiękowych smaków... No i jak miał Białoszewski nie chichotać nostalgicznie naprzeciwko czegoś takiego?
Czasy takie, że gdy ktoś zestawi kolory, dajmy na to biel, samą tylko biel kozy, z bielą, samą tylko bielą niedźwiedzia polarnego – rzutcy analfabeci z automatu mu wytkną, że oto zbłaźnił się, bo między kozę a niedźwiedzia znak równości wstawił. Trzeba więc powiedzieć: nie. Białoszewski to nie Świetlicki, a Świetlicki – nie Białoszewski. Wędrowny teatrzyk Świetlickiego nie jest jednojajowym bliźniakiem tamtego teatru na Tarczyńskiej i Placu Dąbrowskiego. Przeźroczyste widmo Białoszewskiego cieniutko na widowni Pubu Oliwa chichotało nie dlatego, że w lustro przez godzinę się wpatrywało i słuchało opowiastki snutej przez odbicie w lustrze. Nie. Widmo chichotało, gdyż spotkało niewyraźny cień swego starego niepokoju, jego niedokładne, dalekie echo. Spotkało drobny seans poety, którego wiersze - jak kiedyś jego, Białoszewskiego, poezja - nie potrafią spokojnie usiedzieć na kartce. Wychylają się uparcie w stronę rzeczywistości innej niż papierowa, szukają innego, nie cichego, nie znieruchomiałego na amen, istnienia. Owszem, jak kiedyś jego poezja, co łaknęła teatrzyku, ale też jak kiedyś słuchana przez niego muzyka. O „Et in unam sanctam” z Mszy h-moll Bacha rzekł Białoszewski: „jest jak huśtawka”, a o innych punktach muzyki Bacha, że są niczym „nożyce do ucha” albo jak „wchodzenie w sobotę do <Sezamu>”. O Händlu: „idzie melodia, potem śpiew, a potem to się powtarza, ale coraz szybciej, do jakiegoś takiego zakręcenia w wir w zlewie”. A Vivaldi? Jest „mocny jak grzybowy sos”. Muzyka, której słuchał Białoszewski, nie mogła spokojnie usiedzieć w jego uchu, więc kiedy puszczał płytę, alby gdy na spacerze melodia naraz do głowy wróciła – wyglądał przez okno albo obmacywał okiem wnętrze autobusu, twarze w tramwaju, zagmatwany świat wokół chodnika. „Puściłem Bacha,/ podchodzę do okna/ a tam/ szur szur szur/ tup tup tup/ a tu jak huśtawka/ <et in unam sanctam catholicam/ et apostolicam Ecclesiam>./ Kto to? Staruszek. Po asfalcie./ Do ławki. Do ławki./ <et in resurrectionem mortuorum>./ Usiadł.”
Sprawdzał Białoszewski, sprawdzał życie słów i nut swoim cienkim jak włos głosem i rzeczywistością nieodległą - tym, co pod ręką, w zasięgu oka. Grzebieniem i solniczką, trzepaczką do ubijania jajek i durszlakiem, huśtawką, nożyczkami, sklepem wielobranżowym, zlewem, grzybowym sosem, szuraniem ledwo żywego staruszka, co w duchu prosi Boga o przysunięcie ławki. Nie mógł nie chichotać, widząc i słysząc jak słowa Świetlickiego pląsają w barytonowej rdzy, która w cieniu papierosów, czarnych okularów i żółknącego alkoholu wymienia intonacyjne uwagi z fantastycznie taktowną trąbką Gralaka. Lecz chichotał też dlatego, a może zwłaszcza dlatego, że wiedział dobrze, z domkniętego już życia wiedział niezbicie, iż to niecierpliwe wymykanie się słów i nut do realności było cechą tyleż słów i nut, co koniecznością jego samego. Tak jak teraz jest koniecznością Świetlickiego. Niepokojem raczej nie do ominięcia.
Dlatego Świetlicki wyruszy znów. Nie może zostać na dłużej. Od dziecka jest perypatetykiem wybitnie uciążliwym dla najbliższych, ale nic z tym nie można już zrobić. Musi iść. Musi, choć Polskę całą ma od lat w małym palcu lewej nogi. Jutro albo za tydzień – wstanie i pójdzie, by na innej tyciej scenie życie swych słów kolejny raz sprawdzić realnością, która pod ręką, w zasięgu oka. Powtórzy swój teatrzyk. Z trąbką, albo z wiolonczelą, albo z gitarą, lub choćby z grzebieniem otulonym folią po słonych paluszkach, ale powtórzy opowiastkę. Gdziekolwiek. Choćby w Inowrocławiu, na niewielkiej scenie auli żółtego gmachu przyszłych medyków.