Nikt nie był tyloma ludźmi, co ten człowiek, który na wzór egipskiego Proteusza wyczerpał wszystkie możliwe przejawy istnienia.
Jorge Luis Borges "Everything and nothing"
„Dźwięk, dźwięk jest najważniejszy!”, rzekł Andrzej Seweryn mroźno, splot swój słoneczny dłonią wskazując z pewnością równą pewności z jaką u Juliusza Verne’a profesor Otto Lidenbrock celuje palcem w środek Ziemi. Trwał w TVP Kultura monodram Seweryna „Szekspir Forever!” i całkiem możliwe, że po sekundzie ciszy Seweryn raz jeszcze przywołał to o ważności brzmienia stare zdanie Petera Brooka i jednocześnie - przesuwając dłoń powoli w górę, do poziomu gardła, a później na wysokość warg – powtarzał w powietrzu tuż nad skórą ścieżkę dźwięku wędrującego przez trzewia człowieka mówiącego na głos. Dziś, po kilku dniach, nie pamiętam tego momentu dokładnie, lecz mam za to niewzruszone przekonanie, że nie byłoby żadnego zgrzytu, gdyby zamiast myśli Brooka Seweryn przywołał pewność, którą w „Pamięci Szekspira”, ostatniej swojej, pożegnalnej opowieści, Jorge Luis Borges kazał głosić mozolnemu niemieckiemu erudycie Hermannowi Soergelowi. „Wiem, że księżyc dla Szekspira był nie tyle księżycem, ile Dianą, i nie tyle Dianą, ile owym mrocznym, zwlekającym słowem – moon”. Tak, nie tylko nie byłoby zgrzytu. Byłby związek zgody daleko sięgającej. Tak daleko, że Brook mógłby po kamerę sięgnąć i niewiele w „Szekspirze Forever!” cieniując – przemienić monodram Seweryna w filmową wersję „Pamięci Szekspira” Borgesa. Nawet kostiumów nie trzeba by dotykać.
Siwiejący, starszy pan w czarnym garniturze i białej, pod szyją rozpiętej koszuli, czasem coś zmieniający w odzieży, przebierający się, nawet za kobiety, za Lady Makbet bądź Julię na balkonie. Tak mógłby wyglądać mozolny niemiecki erudyta, który w prologu wyznaje: „Moim przeznaczeniem był Szekspir”. Seweryna także. Seweryna i całej nieogarnionej reszty głośno mówiących tragików, bo czy istnieje aktor, który nie chciałby mieć Szekspira za swoje przeznaczenie? Czy znalazłby się choć jeden osobnik szczerze gardzący rolą ulepioną, jak rzekłby Borges, z podnieconej obfitości fantastycznych słów Szekspira? W monodramie swoim przez godzinę z niewielkim okładem Seweryn jest wieloma widmami. W pożegnalnej opowieści Borgesa, wydanej trzy lata przed jego śmiercią, Soergel przyjmuje od niejakiego Daniela Thorpe’a przechodni dar, fantastyczny i przerażający – pamięć Szekspira, począwszy od dni dziecięcych i najbardziej zamierzchłych aż po dni z początku kwietnia 1616 roku. Teraz detale fabularne nie są istotne, zostawiam je z boku. Teraz istotne jest, co mozolny erudyta rzekł u Borgesa chwilę po przyjęciu starej pamięci. „Było to tak, jakby podarowano mi morze”. Ze sztuk Szekspira, co są obezwładniającymi odpryskami morza, tłumacz Piotr Kamiński, reżyser Jerzy Klesyk i Seweryn wyłuskali kilkanaście monologów. To znaczy – kilkanaście samotności, ulepionych ze słów nieomylnych, nieomylnie ułożonych w metafory, w obrazy, z którymi nic już nie da się zrobić. Można jedynie przyjąć je, czyli powtórzyć, w całości powtórzyć bądź odrzucić w całości. Jest więc Lady Makbet i są szalejące Błazny, jest Julia i Falstaff, jest Ariel, jeszcze Ryszard III oraz Hamlet, jeszcze Tymon Ateńczyk, inni jeszcze. Kilkanaście samotności i Seweryn, który staje się po kolei każdą z nich. Seweryn. Cóż mogę powiedzieć? W istocie – już zostało to napisane. Teraz wystarczy tylko powtórzyć dalekie Adolfa Rudnickiego zdania o Tadeuszu Łomnickim. „Można by się dziwić, skąd się w naszym świecie za dwa grosze wziął ten wielki metafizyczny aktor, choć raczej należałoby się dziwić, gdyby go nie było; tylko głupcom wydaje się, iż znają pełny stan naszego posiadania”.
Przez godzinę z małym okładem więc – kilkanaście starych, wiecznych samotności, powtarzanych na scenie przez samotność o siwiejących włosach. Ale i coś jeszcze. Wiele, wiele lat temu, kiedy ten monodram monologów Seweryn pokazywał na dużej scenie Teatru Słowackiego w Krakowie – wybrzmiewały tylko monologi. Dobrze pamiętam? Chyba tak. Teraz zaś, pomiędzy monologami, Seweryn - mówi o nich. Czy ktoś jeszcze potrafi tak zagrać – że nie gra? Mówi tedy o monologach, o sztukach Szekspira, o sekretach morza ze słów. Zmieniając tak niegdysiejszy monodram w coś na podobieństwo scenicznego eseju - próbuje dociec, co jest nieusuwalną pestką tych kilkudziesięciu teatralnych światów Szekspira, zupełnie zobojętniałych na fakt, że liczą sobie już ponad czterysta lat. Próbuje, dobrze wiedząc, ze pestka pozostanie nieuchwytna, ale co krok trafia jednak na cień pestki. Bo wciąż krąży wokół potęgi szekspirowskich dźwięków, wokół brzmień, brzmieniowych obrazów, wobec finezji których - opadają ręce. Wciąż trafia na alchemię słów. Filozofia? Fabuły? Mądrości? Nauki? Owszem, zacne i piękne to są jakości światów szekspirowskich, lecz Brook jakby ciągle skanduje tuż przy uchu Seweryna prawdę nie do obalenia: „Dźwięk, dźwięk jest najważniejszy!” Pamięć Szekspira prawie to samo bez ustanku mruczy Sorgelowi w jego biednej głowie.
Od chwili, w której przyjął dar, niewiele czasu mija, jak mozolny niemiecki erudyta pojmuje, że zjawiający się w jego mózgu nocami las dalekich twarzy, przedmiotów, widoków, perspektyw, w istocie nie jest, nie był tym, co dla Szekspira najistotniejsze. Pewnego razu przy goleniu nagle recytuje sobie Soergel kilka słów z „ABC” Chausera, jednej z lektur Szekspira. Kiedy indziej popołudniu bezbłędnie gwiżdże pod British Museum melodię, której nigdy przedtem nie słyszał. W mig przyjmuje za swoje chrapliwe „r” i otwarte samogłoski angielszczyzny z XVI stulecia. Wyraźnie słyszy łacińskie i greckie heksametry, które Ben Jonson kazał Szekspirowi recytować dla zabawy. Przysłuchuje się nocnym wizytom niepowtarzalnych melodii zdań, które przybywają z „Makbeta”, „Romea i Julii” lub z „Wszystko dobre, co kończy się dobrze”. W końcu pojmuje, że z każdym z kilkudziesięciu tysięcy słów Szekspira jest jak ze słowem „księżyc”. Gdyby brzmienie liter składających się na „moon” nie było mroczne i zwlekające, gdyby w słowie znaczącym księżyc inne literki na przykład dziarsko kicały – po prostu nie użyłby twórca „Burzy” słowa kicającego. W opowieści nie byłoby „księżyca”, tej szarej grudy, dryfującej wysoko w pustce. Słowem, w epilogu „Pamięci Szekspira” Soergel wie już to, co Seweryn wie od prologu „Szekspira Forever!” i co Brook wie od zawsze.
Trzeba wracać do słów, do wszystkich słów, przynajmniej jeśli o genialne bajki Szekspira chodzi. To dla Soergela, Seweryna i Brooka jest krystalicznie jasne. I jeśli ktoś chciałby wiedzieć, jak brzmi – że sięgnę po ohydny rzeczownik „teza” – jak mianowicie brzmi teza eseju Seweryna, tego szkicu do portretu istoty aktorstwa, to niech wie, że dźwięczy ona właśnie taka. Należy uparcie wracać do brzmień autora „Hamleta”, lecz tylko do wszystkich brzmień i tylko w ich już cztery stulecia trwającym układzie, tak, tylko w tej starej kolejności, nigdy w innej. Dlaczego? Odpowiedź jest banalnie prosta.
„Kiedy dyskutuje się o Szekspirze, to człowiekowi zawsze towarzyszy wrażenie, że powiedział za mało, prawda? Że należało powiedzieć coś więcej”, wyznał Borges. I dalej: „To ciekawe, że odnosi się wrażenie, jakby jego imię było nieskończone”. W szekspirologicznych dociekaniach, snutych pomiędzy monologami, Seweryn też wciąż łapie się na pewności, że oto powiedział za mało. Bo o Szekspirze da się rzec wszystko nie wtedy, kiedy mówi się o nim, lecz jedynie gdy mówi się – nim. Dlatego Seweryn bez bólu co i raz urywa dociekanie i pokornie chowa się w kolejnym monologu, całym monologu, w całym brzęczeniu kolejnej starej samotności.