Dziadek, Dziad, Dziadunio... Cóż za kabotyn stary! Już na drugiej stronie swego dziennika Dziadek ów, felczer domorosły, chwali się, iż w cztery doby pozbawiał operowe śpiewaczki i śpiewaków operowych chrypki, stosując wpierw chodzenie po zlanych wodą kamieniach, później człapanie w kałużach, w finale zaś – tak zwany fachowo „oblew górny”. Ba! Jako nie do obalenia dowód na skuteczność swego szamaństwa wodnego daje pyszałek historię Jana Szmidta. Otóż, migdał w gardle barytona tego spuchł tak, że chłop o mało się nie udusił, lecz po kuracji metodą Dziadka brzmienie nie tylko wróciło doń, ale i rozkwitło tak pięknie, że uzdrowiony wodą Szmidt mógł z powodzeniem śpiewać także partie kobiece!...
Kto wie, gdyby w latach 60. zeszłego stulecia Maria Stangret-Kantor trafiła pewnego dnia na gazetę z początku wieku, a nie na równie starą książkę o metodach leczenia wodą, wynalezionych i stosowanych przez księdza, doktora Sebastiana Kneippa – może w jej powieści „Pamiętnik Dziadka” bez ustanku szumiałyby włosy, a nie syczały sikawki? I może tytuł byłby inny: „Pamiętnik Anny”?
Ja, Anna Csillag, z moim olbrzymim, 185 centymetrów długim warkoczem rusałki, posiadam takowy dzięki 14-miesięcznemu używaniu mojej pomady własnego wynalazku. Pomada moja uznaną jest za jedyny środek pielęgnowania włosów, przyspieszania ich porostu, wzmacniania cebulek. Żaden środek dla porostu włosów nie jest tak skuteczny, jak moja pomada, która też słusznie cieszy się światową sławą. Panowie i Panie przekonają się, że już po jednorazowem użyciu Csillag pomady wypadanie włosów ustaje i okazuje się ponowny porost. Skuteczności jej świadectwem są tysiące pism uznania wpływające codziennie z całego świata. Cena puszki 2, 4, 6 i 10 koron. Anna Csillag, Wiedeń I., Kohlmarkt 11. Codzienna wysyłka pocztą, po nadesłaniu lub za pobraniem należytości... Na stronie reklam galicyjskiej gazety mniej więcej sprzed wieku – taka zachęta widnieje, takie trwa nęcenie. A tuż obok słów – tuszem kreślony portret Anny Csillag. Oto na czytelnika, na tę łapczywie zapatrzoną główkę śliską jak arbuz, troskliwie i czule zerka Anna przez swoje lewe ramię, w dłoni prawej trzyma wysoko kwiat, lewą lekko unosi suknię, zaś sedno portretu - upokarza. Jej włosy! Włosy, które lepiej nie krasić przymiotnikiem. I to wszystko. Arbuz wysupłuje z kieszeni 6 koron. Po chwili zadumy - dorzuca jeszcze 4. I na tym już naprawdę koniec. Tak. Tylko że jak zawsze chodzi o to, kto patrzy na cokolwiek. Gdyby 90 lat temu to nie Józef, syn Jakuba, bohater opowieści „Księga” Brunona Schulza, spojrzał na stronę reklam galicyjskiej gazety, gdyby nie Józef, a ktoś zupełnie inny, ot, arbuz o oku płytkim, arbuz, któremu do szczęścia wystarcza oczywistość naskórka świata, zatrzymał wtedy wzrok na banalnej reklamie pomady Anny Csillag – nic by się nie zmieniło. Banał trwałby w najlepsze, oczywistość pozostałaby niewzruszona, ani o włos nie zmalałaby trywializująca moc płytkich oczu wszystkich arbuzów świata. Ale spojrzał Józef.
Na wydrukowaną w starym gazetowym szpargale reklamę pomady na porost włosów spojrzał tak, jak na wszystko patrzył Schulz – i od tej zawrotnej chwili nic już na świecie nie było takie jak przedtem. Poruszyła się Anna Csillag, drgnęły inne istoty i rzeczy, zamarłe w innych reklamach. Ożyły w oku Józefa te odwieczne trupki i ruszyły w podróż niebywałą – z ułudy wprost do rzeczywistości wcale nie fikcyjnej, by tam ułożyć się w ułudę wyższego gatunku. Los Anny Csillag, „apostołki włochatości”, jak zwie ją Józef, nabrał gęstości losu Hioba. Z Siedmiogrodu, z Slawonii, z Bukowiny ruszyły armie kalek uzdrowionych fluidem z łabędziem. Harmonie, cytry i harfy grać zaczęły niebiańskie melodie. Pod realnym niebem naprawdę zadźwięczały wszystkie wcześniej uwięzione za pomocą ołówka w narysowanych klatkach kanarki harceńskie, szczygły i szpaki. Nieprzeliczona gromada ciemnych brodaczy, których męską godność ocaliła cudowna pomada Csillag – przemierzała świat, kręcąc na katarynkach stare miłosne arie dla swej nieosiągalnej, dalekiej apostołki włochatości: „Daisy, Daisy, ty mi odpowiedź daj”, „Małgorzato, skarbie mojej duszy”... Nie do ogarnięcia menażeria! Ruszyli i szli, bo Józef spojrzał inaczej, niż patrzą arbuzy. Spojrzał – na drugą stronę. Uchylił furtkę, otworzył przejście na drugą stronę. Pod trywialną oczywistość naskórka. Spojrzał i zobaczył – zawrotną opowieść o istocie realności.
Mniej więcej 60 lat temu, w opasłym szpargale katalogującym wodolecznicze realne odkrycia doktora Kneippa, Maria Stangret-Kantor dostrzegła uśpioną, niemą, lecz już pyszałkowatą narrację upierdliwego Dziadka fikcyjnego. Uchyliła furtkę i ścisłym, suchym jak reklama pomady Csillag schematom zabiegów paramedycznych pozwoliła przejść na drugą stronę oczywistości. Zaczęła pisać. W chwilach wolnych od malowania obrazów, od wędrowania po świecie z Teatrem Cricot 2 Tadeusza Kantora, gdzie była aktorką od początku, prawie do finału – wymyślała swemu Dziadkowi, apostołowi totalnego prysznica, Pamiętnik, tworzyła dlań dni wypełnione polowaniem na ludzi suchych. Skatalogowane w paranaukowym szpargale instrumentarium doktora Kneippa, te sikawki, wiadra, konewki, węże gumowe oraz inne baseny – stały się narzędziami zmyślonego Dziadka, bezlitośnie katującego cieczą rodzinę całą oraz innych bogu ducha winnych. A przy okazji, a raczej w istocie – sportretowana została ludzka mentalność. Obraz jest groteskowy, krańcowo groteskowy, podobnie jak sławetne Filidory i Filiberty Witolda Gombrowicza...
Wpierw pani Maria obok pana Schulza, a teraz ona tuż przy Gombrowiczu? Aż takie analogie? Aż takie porównania? Nie. Lecz lepiej zrobię, odpowiadając pytaniem. Niby jakim cudem i po co omijać Gombrowicza i Schulza, gdy mówi się o zmarłej kilka dni temu artystce, która u Kantora zagrała prawie we wszystkim - a wiadomo, że teatr Kantora od zarania kręcił się bardzo blisko tych bajkopisarzy? W opowieści Schulza „Sierpień” jest sobie Tłuja - odklejone od rzeczywistości, rezydujące na kupie śmieci w kącie zapomnianego ogrodu cielsko kobiece – umorusana kapłanka zwierzęcego erotyzmu i prokreacji. Jeśli to prawda, że jednym z dalekich wzorów Kobiety z Mechaniczną Kołyską, którą w „Umarłej klasie” grała Stangret-Kantor, była właśnie Tłuja – to wedle reguł jak idiotycznego umiaru mam przemilczać słówko „Schulz”?
Mniejsza z tym. Mniejsza głównie dlatego, iż „Pamiętnik Dziadka”, to przez Marię Stangret-Kantor uchylone przejście między realnością paranaukowej narracji wodoleczniczej a iluzją Dziadkowej bajki, co wodą groteskowo tryska na stronie każdej – w 2002 roku fenomenalny finał znalazło. Grzegorz Musiał i Janusz Głowacki, prowadzący Galerię 68 w Łodzi, wtedy właśnie wydali „Pamiętnik Dziadka”. Wydali go jako... katalog wystawy obrazów Marii Stangret-Kantor „Wokół informelu”. Nie chcieli, aby sekretom iluzji towarzyszyły szklane brzdęki laboratoriów, gdzie w probówkach rozpuszcza się sekrety iluzji na atomy. Pragnęli, by to nie Okresowy Układ Pierwiastków, lecz fikcja lepiona ze słów odpowiadała na pytania stawiane przez namalowaną fikcję.
Nie przestaje mnie zdumiewać ten Musiała i Głowackiego gest sprzed lat 18. Iluż badaczy „sposobów mówienia o sztuce” otarło się o przeczucie, że gest taki – opowieść za opowieść, kłamstwo za kłamstwo – jest najbliżej prawdy sztuki? Myślę, że można o tym napisać wiersz, jakąś nowelę, ale nie można tego naprawdę zanotować. Tyle miał krytykom do powiedzenia o „Umarłej klasie” Tadeusz Kantor. A raczej tyleż o „Umarłej klasie”, co o krytycznym mówieniu o „Umarłej klasie”. Vladimir Nabokov był dotkliwszy. Realność nic nie znaczy bez cudzysłowu. Tak. Zwłaszcza wtedy, gdy realnością jest sztuka. A przecież sztuka nie może być niczym innym.
Paweł Głowacki