W którymś z głębokich pluszowych foteli mogła, niedostrzeżona i cicha, siedzieć córeczka dyrektora i podnieść nagle na mnie oczy znad książki – czarne, sybilińskie, spokojne oczy, których spojrzenia nikt z nas wytrzymać nie umiał.
Bruno Schulz „Sklepy cynamonowe”
Dokąd pobiegł chłopczyk, co od początku roku szkolnego siedział w pierwszej ławce i znał odpowiedzi na wszystkie pytania? Jego wycelowane w sufit palce nigdy nie opadały. A drugi mały, z trzeciej ławki, powiedzmy, że leń, którego też już nie ma? Ruszył za pilnym, czy w zupełnie inną stronę, do tylko sobie wiadomych, tajemnych spraw, sekretów strzeżonych przez zaklęcia? Siedzieli tutaj - to pewne. Jak dawno temu? W omszałych epokach, kiedy w skwar szło się do szkoły boso? Może wczoraj? A może tylko minutę temu? I pewne, że pobiegli na złamanie karku, bo zapomnieli o podręcznikach. Dwa ciemne tornistry – tyle zostało po nich w ławkach. Dokąd ruszyli, pilny i leń? Gdzie są teraz, co robią i właściwie - którzy to byli? Którzy z tych dwudziestu, trzydziestu chłopców, co ich jasne buzie widać na starej fotografii, potężnie powiększonej i wyświetlanej teraz, w nieskończoność, na czarnej ścianie za ławkami? Prawda zdjęcia, prawda tej melancholijnej i uporczywej obecności wielu małych twarzy o rozmytych, zamglonych krawędziach, jasna jest, nie do obalenia. „Uczniowie klasy I b Gimnazjum im. Kazimierza Brodzińskiego w Tarnowie, rok 1926. Tadeusz Kantor – szósty od lewej w drugim rzędzie”. Tak. Owszem. Nic dodać, nic ująć. Lecz chłopcy dwaj... Co z nimi teraz? Dokąd pobiegli na złamanie karku? Co robią? I kiedy wrócą po tornistry, a wrócą, bo jak ojciec, matka, zobaczą brak tornistrów – zmierzch pięknego dnia będzie niechybnie bolesny? Zatem? Nie do obalenia prawda – prawdą nie do obalenia, lecz leń wlazł może do niegroźnego czołgu z cienkiej blachy, ustawionego przed szkolnymi ławkami, i bawi się w wojnę, powietrzem, bo czymże innym, bezgłośnie strzelając do widmowego wroga? Po lewej stronie szkolnych ławek – marne krzesło przy stoliku tycim. Na blacie – zimna lampa naftowa, rodzinna fotografia pana, co ongiś siadywał na marnym krześle i długo patrzył w oczy zamarłym na fotografii widmom jego matki i ojca, popijając kawę z filiżanki, która od dawna jest już pusta, sucha. Ani kropli na dnie. Piękna prawda zatem - prawdą piękną, lecz czy chłopczyk pilny nie pobiegł aby do kawiarni po dzbanek świeżej kawy dla pana kiedyś uparcie zapatrzonego w rozmyte przez czas oczy widm na zdjęciu bezradnym?
Tak więc - Tarnów przedwojenny, gimnazjum, I b, Kantor łatwy do odszukania. Prawda. Jak prawdą jest, że szkolne ławki w żółtawym świetle biednych żarówek to fragment seansu „Umarła klasa” Teatru Cricot 2, zaś puste krzesło przy nostalgicznym stoliku – to krzesło, na którym w ostatniej swojej scenicznej opowieści „Dziś są moje urodziny” siedzieć miał Kantor, lecz nie zdołał. Same gołe prawdy. I tak też, z identyczną pieczołowitością, z bliźniaczym obiektywizmem, można by skatalogować pozostałe 26 elementów – cząstki scenografii, kostiumy, machiny, rekwizyty... rzeczy po prostu, rzeczy, które zostały z opowieści Cricot 2 – z których Małgorzata Paluch-Cybulska i Michał Kobiałka ułożyli w nowej Cricotece w Krakowie wystawę „Widma”. Prawda - to wartościowa jakość. Niezbite fakty historyczne - to nie do przecenienia lek uspokajający, niwelujący niepewność, kojący. Recytujesz sobie katalog prawd najprawdziwszych – i oto przeszłość już pod kontrolą! Zdaje ci się, że nic ci nie umknęło. Tak. Owszem. Ale na szczęście bywa, że sama goła prawda - nie wystarcza. Bo jakby coś jest, coś tli się, snuje – za jej plecami. Jakby coś się jednak wymykało z kolumn uspokajającego katalogu. „Widma” – wystawa? Tak – to też. Też, czyli – nie tylko wystawa? Jest coś jeszcze? Nieuchwytny ruch pulsuje gdzieś w niej? Trwa coś zupełnie przeciwnego świętej pasywności ekspozycji klasycznych?
Zmierzch. 29 teatralnych ingrediencji w świetle zmierzchu. Jeszcze nie noc, ale już blisko ciemności. Pomiędzy eksponatami – ścieżka z drewna, nie prosta, dwa, trzy zakręty. Eksponaty – trochę jak rozmyte o zmierzchu na krawędziach drzewa, które nabierają, zwłaszcza, gdy człowiek idzie sam, kształtów dziwnych, coś wcale nie leśnego przypominających znienacka. Jest nieswojo, za pierwszym zakrętem będzie gorzej. Słabo widoczne, majaczące w nieusuwalnym cieniu – tu kawałek „Wielopola, Wielopola”, tam łupina „Niech sczezną artyści”, dalej cząstka „Nigdy tu już nie powrócę”, z tyłu, minięty już rowerek z manekinem chłopczyka, czyli gość z „Umarłej klasy”, i inne jeszcze rzeczy jak zjawy, większe, mniejsze, albo wielkie, niczym piramida z „Niech sczezną artyści”. Wszystko to – prawda najprawdziwsza czasu przeszłego, dokonanego. Ale – wcale nie jest cicho jak w albumach zdjęć rodzinnych lub w skrzyniach pełnych rodzinnych pamiątek po babce, po dziadku. W wielkiej sali Cricoteki kapie coś nieustannie, uporczywie. Krople wody? Owszem. Albo to czas. I skrzypi drewniana ścieżka pod nogami, tyle że... nie pod twoimi. Skrzypi – przed tobą. Ktoś tam idzie, ktoś, kogo nie widać? Nie chce być inaczej. W którą stronę idzie przezroczysty? Wraca może? Ostrożnie stawiając kroki – pilny chłopczyk wraca z dzbankiem świeżej kawy dla pana, co lubił znużoną wieczność stareńkich fotografii? Lepiej się usunąć, stanąć na skraju drewnianej ścieżki, przepuścić pilnego i ruszyć dalej wtedy, gdy ucichnie skrzypienie pod nogami przezroczystego? A tamte dwa błyski? Guziki jednego z mundurów żołnierzy w „Wielopolu, Wielopolu”, czy oczy drugiego chłopczyka, któremu znudził się blaszany czołg, więc próbuje teraz ożywić armatę z „Dziś są moje urodziny”? A może to ani guziki, ani oczy chłopięcego widma, tylko błyskający ślad innych widm, tańczących na krawędziach 29 resztek przeszłości? W połowie drogi, po obu stronach ścieżki – dwa ekrany. Ekrany nie zwyczajne, lecz dziurawe. Ekrany-sita, pełne pustych miejsc, dziur – jak każda pamięć. Gdy na prostokątnych sitach migają strzępy seansów Kantora – tylko część strzępów pląsa na prostokątach, reszta przecieka na drugą stronę i błąka się tanecznie po rzeczach znieruchomiałych za dziurawymi prostokątami. Może więc dwa te błyski nagłe to rzeczywiście są błyski balu widm?
Jakkolwiek jest - Paluch-Cybulskiej i Kobiałki znieruchomiała opowieść, a raczej znieruchomiała w 29 stacjach zachęta do snucia opowieści, to konstrukcja zbyt piękna, by miał jej wystarczyć sam tylko katalog starych prawd o Teatrze Cricot 2. Oczywistości, truizmy, paragrafy wiedzy fachowej – to tutaj jest, Boga chwalić, stanowczo za mało. Tutaj, na ścieżce „Widm” - trzeba po prostu zacząć sobie opowiadać jakąś własną bajkę o tym i tamtym świecie. Albo przynajmniej trzeba przypomnieć sobie cudzą bajkę o bliskości duchów. Choćby tę, której bohaterem jest Evan.
Twierdzi on, że kto ma oko – a on je ma – potrafi zobaczyć zmarłych. Mówi, że wyglądają oni jak my, tylko twarze ich zacierają się albo rozmywają na brzegach, no i że są też nieco niżsi niż byli za życia, bo doświadczenie śmierci skraca nas, tak jak płótno zbiega się po praniu. Że maszerują z reguły sami, ale też czasem w gromadkach, i zawsze okutani kolorowymi kurtkami, i zawsze przy cichym dźwięku bębna. Dziadek Evana, co też miał dobre oko, kiedyś musiał zejść ze ścieżki, aby przepuścić taki widmowy pochód karzełków, drepczących śpiesznie, pochylonych lekko w przód i o czymś między sobą gadających piskliwymi głosami. Lecz dla zamarłej opowieści Paluch-Cybulskiej i Kobiałki najbardziej niepokojące są Evana słowa o obezwładniającej bliskości widm.
Otóż, na ścianie warsztatu Evana – a był szewcem – wisiał czarny kir, który jego dziadek zerwał z katafalku, niesionego przez zakapturzone karzełki. Evan wskazuje palcem czarną plamę na ścianie i twierdzi, że inny świat, tamten świat, jest w istocie bardzo blisko. Dzieli nas od niego nie więcej niż ta jedwabna chusta. I tutaj Evan milknie. Opuszcza palec. Jedwab. To niewiele. Nic prawie. Nie, palce nie oszukują. Jedwab to tyle, to w sam raz tyle, co kartka opowieści.