Wpierw jest godny Watykanu wehikuł najgłębiej samotnych ludzi świata, znaleziony na strychu dworu, świetnego niegdyś, teraz w poniewierce zupełnej. Teraz? Czyli kiedy? Który to rok? Jaki miesiąc? A dzień tygodnia? I kiedy było "niegdyś"? Bez znaczenia. Gdy czytając nowelę Sławomira Mrożka "Ci, co mnie niosą" osiągasz jedną czwartą jej objętości – jesteś w rzeczonym "teraz". Tu nie ma innego. I dokładnie wtedy bohater, Mężczyzna, znajduje wśród rupieci pod kruszejącym dachem iście papieski domek wędrowny. Istotną prawdę mówiąc – nie znajduje. Nie. On opowiada, jak znalazł w przeszłości nieokreślonej. Teraz znalezisko - to garść jego słów, nie przedmiot niepokojący. Teraz domek to słowa składające się na domek. Teraz domek to jedna z wielu narracyjnych ingrediencji potężnej spowiedzi Mężczyzny, kawałek być może prawdy dawnej, a być może puzzel aktualnego zmyślania. Lecz Mężczyzna jest zachwycony znaleziskiem. Powiada: Sprzęt od dawna nie używany zachował przecież w sobie bez uszczerbku przeznaczenie, do którego był stworzony. Wszystko w nim mówiło o przeznaczeniu. Jest zachwycony żywotnością istoty wehikułu, ale też zauroczyła go jego powłoka i jego wnętrze.
Wędrowny domek niby mała, jednoosobowa świątynia wędrowna! Kościółek perypatetyczny! Cudowne cztery drążki ze szlachetnego drewna, o lśniących uchwytach na końcach, rękojeściach doskonałych dla tych, którzy wehikuł dźwigali, taszczyli z miejsca na miejsce. I doskonała budka dla istoty, co bywała niespiesznie obnoszona. Błyskająca refleksami gładka skóra, idealnie pokrywająca od zewnątrz wszystkie powierzchnie, zaś w środku budki - wyścielona wojłokiem i powleczona białym atłasem ławeczka. Niczym z kryształu szyby na cztery strony świata i gustowne szczelne firanki do zasuwania, gdy dla tego, co wędrował, nie ruszając się z atłasowej ławeczki, świat za szybami stawał się nie do zniesienia monotonny. Nawet materia – wyznaje samemu sobie Mężczyzna – którą wytapetowano wnętrze budki, choć spełniała zadanie wyłącznie dekoracyjne, spełniała je nie bez związku z ogólna celowością. Zatem - wehikuł bezbłędnie harmonijny! Lektyka doskonała, bezlitośnie kusząca cieniami wewnątrz, cieniami nie wiedzieć jak długo przez nikogo niepłoszonymi, pamietającymi nie wiedzieć jak fantastyczne stare historie, jak znakomite, sennie kolebiące się podróże, jak malownicze noszenia! Mężczyzna nie może się oprzeć. W środku znajduje stare znaki samotności: ociężałe, nieruchome powietrze i ciszę krajalną. Nieruchomieje. Jak by wystygał, twardniał na kość. I raptem wyczuwa grudę ciemności w sobie, a na zewnątrz, aż po najdalszy kosmos – pęczniejące platformy podobnej ciemności. Ten bez kresu kopiec czarnych plastrów, zaczynający się w środku Mężczyzny, nazwie Mężczyzna cebulą mroku. A mgnienie później równie raptownie zada sobie nieme pytanie o samego siebie - i nie znajdzie odpowiedzi. Na chwilę imię jego będzie dla niego całkowitą obcością. Na chwilę straci siebie i gdzieś głęboko w nim zacznie poruszać się ktoś inny, jakiś mglisty pan Hyde…
Wpierw jest więc tak, że w finezyjnym, matematycznym baroku lodowatych zdań Mrożka wolno narasta portret niepokojącego wehikułu, przenoszącego w sfery, gdzie kruszeje ludzka tożsamość i wszystko, co pozostaje do roboty, to jedynie błąkać się bezradnie po swoim braku pewności co do samego siebie, co do świata, co do jawy oraz snu. A później przychodzi reżyserskie pstryknięcie i cała ta wspaniale gęsta sekwencja - dziecinnieje, zmieniając się w szybki szkic poglądowy. Całkiem jak Tatry, co na kartkach bazgranych w przedszkolach stają się naraz trzema rozchwianymi trójkątami bez dolnych boków, czyli sześcioma pochyłymi kreskami. A dalej już tylko paciorek i lulu, bo już czas.
Tak, pstryknięcie przychodzi później, to znaczy - na premierze "Tych, co mnie niosą", przedstawienia w Teatrze Scena STU, na kanwie noweli Mrożka przez Artura "Barona" Więcka wyreżyserowanego. Dokładnie mówiąc – tyleż na kanwie noweli, co na kanwie szybko skleconego streszczenia noweli. Oto w jednej czwartej seansu ktoś wnosi na scenę zwykłe krzesło bez właściwości, uzupełnione przybitymi z bogu surowymi dechami, na widok krzesła Mężczyzna prędko recytuje jakieś zdanka o imieniu, które go opuściło, po czym ci, co krzesło wnieśli, krzesło wynoszą – i tyle. Koniec. Wszystkiego minuta, góra dwie. Pstryknięcie, które ani ziębi, ani grzeje, ani daje do myślenia, ani straszy, ani kłuje, ani płoszy. Pstryknięcie, co rodzi na widowni letnią obojętność. Czy po spojrzeniu na trójkąty kreślone rączką przedszkolaka łapie cię strach przed spadaniem w przepaść lub zachwyt nad fioletem doliny krokusów? No właśnie. I tak sekwencja po sekwencji, scena po scenie - pstryka sobie Więcek przez godzinę i minut bodaj czterdzieści, pstryka całą nowelę Mrożka, nie wiadomo po co od czasu, do czasu krasząc ją cytatami z innych dzieł Mrożka, z "Indyka" choćby, albo, jeśli dobrze odgadłem, z jednego z "Małych listów", tego o naszej mentalności nieusuwalnie prowincjonalnej. Faceta nieśli, pstryk, faceta przestali nieść, pstryk, facet czeka, aż znów go poniosą, pstryk, facet spotyka chłopa, pstryk, facet spotyka nauczycielkę, pstryk, facet popija i gada z grabarzem na cmentarzu, pstryk, facet i krzesło z dechami po bokach, pstryk, facet w gościach u proboszcza, pstryk, facet to, pstryk, facet tamto, pstryk, rzeźba zgniata proboszcza, pstryk, facet próbuje wleźć do trumny, by go ponieśli zamiast proboszcza, pstryk, niestety trumna za mała dla faceta, pstryk, rozczarowany trumną oraz bliźnimi facet idzie do domu. My zaraz też, rozczarowani poniekąd tym samym. Koniec. Z grubsza tak w STU przez godzinę i minut czterdzieści - dziecinnieje ciemność "Tych, co mnie niosą".
A to jest ciemność. Tak. Nie śmichy, nie chichy, nie symfonia bon motów, nie taniec szyderczych powiedzonek, nie satyra na mędrka i chama, nie batożenie zapyziałej mentalności nadwiślańskiej, a jeśli ironia, to nie kabaretowo-operetkowa, nie jajcarska, a właśnie – czarna, cierpka, zimna. To jest ciemność ta sama – ciemność niepewności, ciemność samych pytań i ciemność świadomości, że nigdy nie zjawią się na nie odpowiedzi, ciemność wiecznego błąkania się po swoich bezsilnościach – to jest ta sama nieustępliwa ciemność, która wypełnia trzy tomiszcza "Dzienników" Mrożka, pisanych przez życie całe. Czyli ciemność, co sunie, co musi sunąć po dnie wszystkich jego dramaturgicznych, rysunkowych i prozatorskich śmichów, chichów, bon motów, szyderstw oraz innych kuksańców.
Zrobiona ze słów Mrożka lektyka istot, co są jak palec, tkwi za kulisami wszystkich napisanych słów Mrożka. Udziecinniające ją pstryknięcia Więcka mogą mieć paradoksalnie piękne konsekwencje. Może tak zaczynana się powrót teatrów do Mrożka? I może będzie to powrót do Mrożka pełnego, Mrożka od czubka głowy, po dno? Nie w tym rzecz, by na siłę robić zeń taniego demona ciemności, jakiegoś metafizycznego kreta. Lecz z drugiej strony, gdyby powrót do Mrożka miał okazać się powrotem do starej figury wujcia-tęgiego dowcipnisia, co nie tylko wszędzie łazi w czerwonej czapie z dzwoneczkami, lecz nawet w niej śpi – to lepiej już nie wracać w ogóle. Lepiej, delikatniej, taktowniej - zostawić go w spokoju.
Paweł Głowacki