Martwa natura z cegłami

Ostatnia aktualizacja: 28.11.2020 16:36
Koniec. Ukłony, oklaski, trochę wiwatów. I tyle… Kantor rzekłby: "Dalej już nic". To znaczy – w sam raz. Wystarczająco wiele. Sklepik z mydłem i powidłem. Bliźniacze dni wędrownego sprzedawcy tanich encyklopedii.
Wystawa w Domu Spotkań z Historią w Warszawie potrwa do 20 maja 2018 roku (zdj. ilustracyjne)
Wystawa w Domu Spotkań z Historią w Warszawie potrwa do 20 maja 2018 roku (zdj. ilustracyjne)Foto: Shuttersock.com/dom. publiczna/Olga Pink

                                                                                                                           ciemno tu…

                                                                                                              co o szarym swetrze?

                                                                                                                           - tylko tyle.

                                                                                      Miron Białoszewski "Nie umiem pisać"


     Nim po przerwie długiej jak wieczność zatańczą ze sobą "Cheek to Cheek" po raz ostatni, Fred szepnie Ginger garść słów o ludzkiej dobroci rzeczy najzwyczajniejszych pod słońcem, którą napotkał niedawno.

     Tamto ich szczęście niebywałe… Tamta ich frenetyczna maligna, w teatrzykach variété czarodziejsko powtarzająca się co wieczór, ich rozkwitająca sława, ich występy, nieubłaganie hipnotyzujące widownię, ich stepująca maestria, dzięki której imiona legendarnej pary tanecznej Ameryki stały się naturalnymi ich pseudonimami – kiedy to wszystko było? Jak wiele lat temu stukotem i szmerami swych lekkich butów snuli na parkietach tylko dla nich zrozumiałe rozmowy miłosne w wielu odcieniach? Aż strach rachować, więc nie śmią zacząć. Jak i nie śmią wchodzić w szczegóły ich osobnych losów w latach długiego rozstania. Ot, dwie równie pochyłe, w dwóch odległych punktach świata. Ona, naprawdę Amelia - od lat siwa wdowa w mizernym sklepiku z mydłem i powidłem. A on, naprawdę Pippo - od dawna prawie nikt, handlujący encyklopediami domokrążca o trzeszczącej niby stara łódź wątrobie i toczącym w jego gardle lepkie kule nikotynowej smoły kaszlu wiernym jak pies przewodnik.  Autokarem pełnym kuriozalnie tandetnych artystów odpustowych i wszelkiego gatunku ludzkich dziwolągów, jadą do telewizyjnego studia, aby w rozrywkowym programie, którego światową gwiazdą okaże się krowa o osiemnastu wymionach, po wiekach przerwy, na powrót jako Ginger i Fred, za psi grosz odtańczyć popisowy ich numer: "Cheek to Cheek", po czym rozstać się znów, tyle że już nieuchronnie na zawsze. Trzymają na kolanach kostiumy sceniczne od wieków martwe. Czarny frak, dla skurczonego przez czas Freda trochę za obszerny, zwłaszcza spodnie, jego czarno-białe buty do stepowania, jej już nie śnieżna suknia śnieżna i podbite blachą czółenka na wysokim obcasie. Rzeczy przez wieki martwe, bo przez wieki puste. Puste niczym po śmierci Tadeusza Kantora 8 grudnia roku 1990 kostiumy postaci z wielu jego seansów - płaszcz Wiecznego Wędrowca i czarne chałaty Dwóch Chasydów z Ostatnią Deską Ratunku.

     Rok w rok, każdego 8 grudnia, rzeczy te miękkie, puste przez miesięcy dwanaście, wypełniały się aktorami. Ożywały na trochę minut, na mniej więcej kwadrans, jakby przypominały sobie niegdysiejsze opowieści sceniczne. Jan Książek wsuwał się w płaszcz, bracia Lesław i Wacław Janiccy wdziewali chałaty. Po schodkach wchodzili na zrobione ze skrzyń podróżnych Teatru Cricot 2 postumenty, ustawione przy ceglanym murze starej Cricoteki na Kanoniczej 5 i kostnieli jako Żywe Pomniki, zasłuchane w żydowskie songi Moniego Ovadii. Wieczny Wędrowiec – przygnieciony przypominającym górę plecakiem, z walizami w garściach. Chasydzi – dźwigający na ramionach długą deskę okutaną grafitowym lśniącym suknem. I tak to swoiste zaklęcie trzech figur, na chwilę zwracające teraźniejszości przeszłość, powtarzało się rok po roku. Tak 29 razy wracał pamiętliwy kwadrans Żywych Pomników. W krainie teatru rok po roku coraz dotkliwiej tandeciejącego, coraz łaskawszego dla wszelkiej maści krów o osiemnastu wymionach – 29 razy trzy figury, nieruchome obok bramy starej Cricoteki, odsyłały przechodniów na inną planetę teatralną. Razu 30. – nie będzie. Najbliższego 8 grudnia nie zjawią się trzy figury na Kanoniczej 5, aby przypominać na tle cegieł. Trzy ciała są już zbyt zmęczone. Nogi zbyt miękkie już, twardsze nie będą, podobnie ramiona, nie sposób już utrzymać na nic deski nieruchomo. Żeby założyć wielki niby góra plecak i podołać walizom - już nie nabiorą sił ręce drewniejące bezpowrotnie. Trzy figury nie zjawią się tego 8 grudnia i chyba już nie zjawią się żadnego 8 grudnia. Został pusty płaszcz i puste chałaty. I to też jest dobre. I było nieuchronne. Jak to, że po pożegnalnym tańcu Ginger i Freda zostaną tylko kostiumy w szafach. Któż wiedział intensywniej niż Kantor, że w ostatecznym rachunku liczą się tylko rzeczy, ich bolesna żywotność, ich niepojęta pamiętliwość?

     "Widma" – przez Michała Kobiałkę i Małgorzatę Paluch-Cybulską wymyślona, stała ekspozycja w nowej Cricotece przy ul. Nadwiślańskiej – to uparta obecność scenicznych rzeczy, które ocalały po odejściu opowieści Kantora. Ciemno w nich. Puste mundury, płaszcze, ławki szkolne i krzesła, też szafy, gromada butów z niczym w środku, rekwizyty zastygłe, bezużyteczne, nieprzeliczona reszta twardych, dużych i małych kształtów. Ciemno w nich, cicho, i tylko czasem na półprzezroczystych, siatkowych ekranach migają strzępy nagrań z wszystkich seansów Kantora, można dostrzec twarze starych zjaw pląsających w płaszczach i mundurach, teraz wiszących na wieszakach tuż obok. Czy widać tam Wiecznego Wędrowca i Dwóch Chasydów z Ostatnią Deską Ratunku? Ja dostrzegłem. I nie wiem, który już raz wróciły W. G. Sebalda słowa, kreślone na marginesie obrazów Jana Petera Trippa, słowa o przedmiotach zaludniających jego nature morte, choćby o tych śmiertelnie znużonych długim wędrowaniem butach, wypełniających tekturową walizkę, butach, które wraz z walizką mogłyby stać się cząstką "Widm", mogłyby spocząć gdzieś pomiędzy płaszczem a chałatami.

     Chodzi o autonomiczny byt rzeczy, wobec których jako zaślepione zwierzęta robocze pozostajemy w stosunku podległości i zależności. Rzeczy (zasadniczo) trwają dłużej od nas, toteż wiedzą o nas więcej niż my o nich; osadziło się w nich wszystko, czego z nami doświadczyły, i faktycznie są otwieraną przez nas księgą naszej własnej historii.

     Dlatego nie uśmiercałbym corocznego rytuału na Kanoniczej 5. 29 razy było tak, że stareńkie rzeczy sceniczne, co debiutowały w "Kurce Wodnej" ponad pół wieku temu – płaszcz, walizy, plecak i deska okutana czernią – ustawione na skrzyniach, zwisające na wieszakach, wsparte na stelażach, cierpliwie czekały aż przyjdą aktorzy i zlepią się z nimi, by po kwadransie odejść jak zawsze bez nich. Czyli rzeczy znów zostawały tylko na skrzyniach, wieszakach, stelażach. Same. I na tym bym poprzestał najbliższego 8 grudnia, a później, rok w rok o tej samej porze, powtarzałbym tę piękną samotność. Tylko rzeczy stare na postumentach. Przez kwadrans – ich niepojęta wiedza o nas, znieruchomiała wewnątrz rozległych songów Moniego Ovadii. Niepojęta, lecz do usłyszenia. Całkiem jak wiedza, którą w "Ginger i Fred" - bezlitosnej Federica Felliniego bajce o ostatnim czystym tańcu w świecie zdychającego smaku - Fred szeptem podzielił się z Ginger w autokarze wiozącym ich i wielogłową tandetę do telewizyjnego studia.

     Od jakiegoś czasu rzeczy jakby dziwnie na mnie patrzyły. Jakby się ze mną żegnały. "Żegnaj, Pippo, żegnaj…" Później zaś, gdy w środku ostatniego wspólnego tańca Ginger i Freda światło nagle zgaśnie i zniknie świat - ryk czekającej w kulisach na występ krowy o osiemnastu wymionach setnie rozbawi publikę, a Ginger usłyszy drugi tego dnia szept znienacka niewidzialnego Freda. Jesteśmy duchami, które pochodzą z ciemności, i które w ciemność odchodzą. Blask wraca równie nagle, jak przepadł. Staruszkowie znów stają na środku sceny. Trzeba im dokończyć urwane w pół taktu „Cheek to Cheek”. Domykają więc „Cheek to Cheek”. Koniec. Ukłony, oklaski, trochę wiwatów. I tyle… Kantor rzekłby: Dalej już nic. To znaczy – w sam raz. Wystarczająco wiele. Sklepik z mydłem i powidłem. Bliźniacze dni wędrownego sprzedawcy tanich encyklopedii.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki