Zatem Chaplin rozpoczyna pracę. Tak jak technik dentystyczny sztuczne szczęki, tak on produkuje protezy fantazji. Tym są jego filmy. Tym w ogóle jest film.
Franz Kafka
Raptownie przerwał gromką lekturę i końcem cienkiej laski z bambusa giętkiego jak celuloidowa taśma, puknął w rondo spłowiałego melonika, przesuwając go lekko w tył głowy. Czarno-białe zdjęcie widowni paryskiego kina Omnia Pathé w roku 1908, widniejące nad zdaniem, przed którym zamilkł, było nostalgią tak gęstą, że nie uchodziło przy nim brzęczeć. Należało dać pamięci trochę cichego czasu. Zzuł buty wielkości wraka galeonu, rozpiął wzruszająco kusy frak, trzymaną na końcach laskę założył na kark i opierając stopy w ażurowych skarpetach o dolną żerdź stołu, zaczął sennie się bujać na tylnych nogach krzesła, patrząc w pustkę nad radiowymi mikrofonami. Nie trwało długo, jak zobaczył tam siebie sprzed ponad wieku. W tym samym meloniku, fraku, galeonach i portkach niczym sflaczałe żagle, z tą samą laską i kwadratem malowanych wąsów na twarzy oprószonej mąką – znów był główną atrakcją kinowej groteski „Charlie gra w filmie” z roku 1914! Znów więc jako pomocnik reżysera nie wykonał, ciamajda, poleceń i monstrualną wajchę zapadni przestawił w fatalnej chwili, dlatego pewien brzydki grubas wpadł w czeluść pod zapadnią, wrzeszcząc wniebogłosy, czego, rzecz jasna, nikt na umierającej ze śmiechu widowni nie usłyszał. Ci, co jeszcze trzymali się życia, mogli przeczytać na ekranie jąkającą się bez końca literę: Aaaaaaaaaaaa!!!!! W tamtych czasach bowiem film był tylko niemy…
Nie. W mym obrazku czasowniki mają kłamliwą formę. Są dokonane, a winny być jedynie domniemaniem. Zatem - nie. Nie przerwał, lecz przerwałby. Tak należało napisać. I dalej: puknąłby, zamilkłby, rozpiąłby, zzułby, zobaczyłby… A wszystko to być może by się ziściło, gdyby… Gdyby do przeczytania na antenie wyimków z fantastycznie kolażowej książki Hannsa Zischlera „Kafka idzie do kina” radiowa Dwójka zatrudniła Charliego Chaplina. On już nie żyje, owszem. Lecz przecież wystarczy zobaczyć drobiazg „Charlie gra w filmie” lub którąkolwiek z ponad dziewięćdziesięciu groteskowych etiud, aby szczerze się zdziwić. Jak to nie żyje, jak żyje! I nikt by nie dostrzegł, że aktora, który właśnie czyta, nie ma, bo tak jak za najświetniejszych czasów Chaplina film był filmem niemym, w którym nic, tylko widać, tak dziś – i chwała Bogu za to - radio wciąż jest ślepym filmem, w którym nic, tylko słychać. A poza tym – któż lepiej niż Chaplin rozumiałby, co czyta, na głos wędrując labiryntem kolażu Zischlera? Może jeszcze tylko Buster Keaton.
Stare pocztówki reklamowe, stare czarno-białe i barwne plakaty i afisze, płowiejące grafiki, prostokąciki kinowych reklam z gazet ponad stuletnich, fotosy z filmów, które oglądał bądź mógł oglądać Franz Kafka: Szarmancki gwardzista, Pierwsze międzynarodowe zawody w Brescii, Biała niewolnica, Nick Winter i kradzież „Mony Lisy”, Theodor Körner, Ten drugi, Walet Trefl, Zdobywczyni serc, Niewolnica złota, jeszcze Lekcja przepaści, i Dziecko Paryża, i Powrót do Syjonu… A pod, nad, obok tych nostalgicznych krajobrazów – słowa. Fragmenty Dzienników Kafki, jego listów, jego pocztówek, jego reportaży, fragmenty tekstów Maxa Broda, kawałki starych recenzji filmowych, esejów o wynalazku zwanym kinematografem, kilka wierszy, w końcu sporo fraz filozofów oraz innych myślicieli. No i słowa Zischlera, bardzo spokojnie, taktownie, dyskretnie mruczące w tym kopcu świetnych różności. Słowa Zischlera nie przeszkadzające setkom przez Zischlera zgromadzonych śladów miejsc, zdarzeń i kinowych zjawisk, o które na początku ubiegłego wieku otarł się cień twórcy pełnego cieni „Zamku”. Ale głównie nie przeszkadzające każdemu - także mojemu Chaplinowi, co jest przybyłym do Dwójki duchem czytającym na głos – każdemu więc, kto wędruje przez kolaż Zischlera i coś sobie po drodze mówi na kanwie mijanych starych różności, coś sobie do każdego widoku, znikającego w tyle, dopowiada własnego, gdyż książki tej inaczej przejść nie sposób. Trzeba być dla siebie Objaśniaczem, całkiem jak przywołany przez Zischlera w prologu W.G.Sebald, który w swojej o kolażu Zischlera opowieści dotyka wiecznych Kafki lęków, obsesji, traum, które składały się na samotność niepodrabialną. Ona była tak bezwzględna, powiada Zbigniew Bieńkowski, jakby była sumą wszystkich możliwych wygnań ze wszystkich możliwych światów. Mimo coraz mocniej wokół Chaplina buczących z zachwytu pszczół – czy samotność jego była mniejsza?
Jakże cieszył się w mojej fikcji duch Chaplin, kiedy nagrywał rozdział Objaśniacz! Aż zdjął melonik, nadział na szpic bambusowej laski i kręcił nim na modłę klaunów, co w cyrkach kręcą talerzami na patykach! Kręcił coraz mocniej i czytał o pięknym, a przecież i nieuchronnym koncepcie braci Ponrepów, właścicieli małego kina w kamienicy Pod Niebieskim Szczupakiem przy ul. Karlovej 180 w Pradze, którzy nie tylko oferowali widzom w antraktach między filmami pokazy sztuk magicznych, lecz nade wszystko występowali w trakcie projekcji w roli wytrawnych recytatorów, swoistych suflerów, którzy falującemu na ekranie kolażowi gestów, min i spojrzeń – swymi na gorąco snutymi pod ekranem opowieściami, nadawali niepowtarzalną temperaturę, miękkość bądź twardość, intonację i rytm, słowem – jeden jedyny sens! Czy znaczy to, że kiedy zmieniał się Objaśniacz – zupełnie zmieniał się film? Tak! I choć wyświetlany był w Pradze jeden film w kilku kinach - czy w ostatecznym rachunku było w Pradze wyświetlanych tyle różnych filmów, ilu nic ze sobą nie mających wspólnego Objaśniaczy objaśniało, każdy sam w swoim kinie, jeden i ten sam film? Nie inaczej! A czymże innym jest każda z niemych etiud Chaplina, jeśli nie jego intymnym, niepowtarzalnym objaśnieniem kawałka świata, przez wielu innych objaśnionego wcześniej bądź później? Czym jest choćby „Proces” Kafki, jeśli nie jego intymnym wypełnieniem starego jak Człowiek hasła „odwieczne poczucie winy”? A reszta filmowców, pisarzy, malarzy? Reszta artystów, co ich można nazwać brzuchomówcami świata całego i każdego czasu?
Tak oto – i nie tylko na kanwie starych czeskich Objaśniaczy, ale w wielu jeszcze równie pięknych punktach - kolaż Zischlera, na stu dziewięćdziesięciu kilku stronach pulsujący wieloma łupinami, które do naszych czasów ocalały z antycznej epoki filmu, przepoczwarza się magicznie w pulsującą opowieść o istocie sztuki wszelkiej, o naturze mozolnego fachu tworzenia przedmiotów, które dopowiadają świat, ale też proszą, by je same świat dopowiedział, gdyż nigdy nie udaje się im być naprawdę pełnymi. Pewna liczba pustych miejsc zawsze zostaje, niestety. To jest cierpka myśl Vladimira Nabokova, którego ducha Zischler przywołuje na kanwie tematu przenikania się światów – naszego z tamtym, realności z iluzją, żywych z widmami.
Nabokov lubił swoje łaknące dopowiedzeń wspomnienie wielu spotkań z Kafką, wielu między nimi przypadkowych wymian spojrzeń jesienią roku 1923 w Berlinie, w podmiejskiej kolejce na trasie Berlin-Lichterfelde i z powrotem. Nie sposób zapomnieć tej twarzy – powiada – jej bladości, naprężenia skóry, tych całkowicie niezwykłych oczu, hipnotycznych oczu lśniących w jaskini. Ta fraza jest frazą w sam raz na biblioteczną kartę katalogową. Właśnie na takich karteczkach w linie, na takich fiszkach Nabokov pisał. I nigdy w porządnej kolejności, nigdy od początku, do końca, nigdy nie strona po stronie, nigdy w zgodzie z linearnym rozwojem fabuły. Pisał od fiszki do fiszki, skacząc po iluzyjnym świecie w przód i tył, w lewo i prawo, niczym konik szachowy. Można rzec – pisał od puzzla do puzzla, we wszystkich kierunkach. A później układał z puzzli-fiszek widok, odtwarzał z nich obraz falujący mu w wyobraźni, wypełniając dopowiedzeniami puste między puzzlami-fiszkami miejsca. Zdarzyło się, że nie zdołał ułożyć powieści ostatniej – Oryginału Laury. Zostawił 183 zapisane katalogowe karty biblioteczne. Tyle. Oraz całą pustkę pomiędzy kartami, całe milczenie. Wydając „Oryginał Laury”, redaktorzy stworzyli coś na podobieństwo klasera – obok drukowanego tekstu tkwiły w kieszonkach podobizny 183 ołówkiem ręcznie przez Nabokova zaczernionych fiszek. Można je do woli wyciągać i przekładać z kieszeni w kieszeń. Można do woli układać z nich opowieść za każdym razem różną od poprzedniej i następnej.
„Kafka idzie do kina” jest esejem bardzo podobnym do klasera Oryginału Laury, nieistniejącej powieści z podtytułem: Umieranie to świetna zabawa, powieści, której bohater Wild szkicuje swój duchowy portret, po czym go kreska po kresce, kropka po kropce gumką wymazuje, unicestwiając się właśnie tak, niczym uczeń zmazujący w zeszycie krzywo postawioną ołówkiem literę. Czy zdołał dokończyć swoje znikanie? Czy też zostało z niego już na zawsze kilka kreskowanych puzzli? Jedno pewne – mój zmartwychwstały Chaplin, nagrywający w radiowej Dwójce kolaż Zischlera, z każdym kolejnym fragmentem jest coraz radośniejszy. W finale być może nawet pozwolę mu ze szczęścia zapłakać?
Oto czyta na głos przedostatnie zdania kolażu, słowa Kafki z berlińskiego listu do siostry Elli w Pradze. Berlin tak długo był biedny, dopiero teraz stać go było na zakup „Brzdąca”. Będzie grany przez cały miesiąc. Cisza. Po sekundzie słychać szmer odwracanej kartki. Na drugiej stronie – reprodukcja afisza legendarnego arcydzieła, filmu Chaplina Brzdąc, reprodukcja plakatu, którym w roku 1923, kiedy Nabokov i Kafka jeździli jedną podmiejską kolejką, obwieszony był Berlin. Na zrobionym zgasłymi pastelami obrazku Chaplin i chłopczyk, pamiętny Jackie Coogan, przystanęli na chwilę w drodze. Przed nimi – biel, w której się rozpłyną. Ale to za chwilę. Póki co patrzą przez ramię w tył. Chcą wiedzieć, co zostawiają. Oraz czy jest czego żałować. Któż wie, któż uzupełni, kto okaże się nieodpartym Objaśniaczem i dopowie, że któregoś popołudnia Kafka i Nabokov wysiedli z kolejki i do tego samego kina poszli, by obejrzeć Brzdąca? Charlie i Jackie zerkają za siebie, a my na nich. My i on.
Tak, Charlie w Warszawie roku 2021 i Charlie w Berlinie roku 1923, identycznie ubrani, bliźniaczo znużeni topornością świata – w jednej chwili przyglądają się sobie. W jednej i tej samej chwili, tylko nie wiadomo, w której z dwóch możliwych chwil się to staje.
Paweł Głowacki