Był rok 1998, może 1997. Dzień jak inne dni. Albo noc jak inne noce. Miał robotę: dla Wydawnictwa Literackiego napisać wstęp do książki W.G. Sebalda "Czuję. Zawrót głowy". Biurko, łagodne światło, ryza papieru na mrocznym blacie, zacna, lecz nieprzerażająca grubość tomu, termin realizacji zamówienia rozsądny, więc spokój. Tłumaczenie z niemieckiego? Małgorzata Łukasiewicz. To znaczy – ulga. Polszczyzna najczystsza, najdokładniejsza. Tym chętniej otworzył, i bez strachu. Zaczął. Tytuł rozdziału pierwszego – "Beyle albo osobliwy fakt miłości". Czyli odwieczna para, klasyczny tandem intymności zjawi się na stronicach: Stendhal i serce bijące w rytmie nieregularnym. Po chwili tknął go dreszcz, jakiego jeszcze nie znał. W połowie pierwszego zdania poczuł, że czyta szary spokój bliźniaczo podobny do szarego spokoju frazy otwierającej własny jego wiersz "Ciepły deszcz", którą ułożył dziewięć lat wcześniej. Tamtego siebie wyrecytował sobie na głos z pamięci: Wieczorem, w obcym mieście, szedłem/ ulicą, która nie miała imienia. Po czym wrócił do pierwszego zdania Sebalda i na głos odczytał je do końca. W połowie maja roku 1800 Napoleon z 36 000 ludzi przeprawił się przez Wielkiego św. Bernarda – przedsięwzięcie, które do tej pory uchodziło na dobrą sprawę za wykluczone. I stało się wtedy, jakby ktoś znienacka stanął za nim i patrzył mu przez ramię, albo nawet tak, jakby to on sam, tylko młodszy, patrzył sobie przez ramię. Inaczej mówiąc – Adam Zagajewski pierwszy raz w życiu zaczął czytać Sebalda i czas nagle gdzieś się schował. Dzień przestał być jak inne dni. To samo z nocą, jeśli była to noc. A później czytał wszystko, co Sebald napisał. "Wyjechali", "Austerlitz", "Pierścienie Saturna". Również eseje, choćby „Wojna powietrzna i literatura” lub "Campo Santo". Jeśli eseje, to niewątpliwie też "Le promeneur solitaire", rzecz o nicowaniu się obrazów, czasów i słów, o nagłych wizytach duchów i o znikającym czasie, ułożona ku pamięci Roberta Walsera. I tutaj - portrety palimpsestów, tych niepokojących seansów przenikania się dwóch starych fotografii i dwóch kawałków fikcji.
Oto zdjęcie Josefa Egelhofera, ukochanego dziadka Sebalda, a obok zdjęcie Walsera, pisarza przez Sebalda wielbionego. Ich identyczne miłości do wędrówek, powiada Sebald. A dalej: prawie identycznie skrojone garnitury, podobnie miękkie kołnierzyki koszul i porównywalne węzły krawatów, starcze plamy na grzbietach dłoni – wręcz jak swoje lustrzane odbicia, bliźniaczo posiwiałe wąsy tego samego kształtu, ten sam sposób noszenia kapelusza i iście psia wierność parasolom, zabieranym na wędrówki zawsze, więc i w dni bezchmurne. Przez długi czas wyobrażałem sobie nawet – uzupełnia Sebald palimpsest pięknym detalem – że dziadek, tak jak Walser, zwykł nie zapinać górnego guzika kamizelki. I jako że Walser zmarł zimą, a gdy na zawsze odchodził Egelhofer, spadł śnieg zdumiewający, bo przecież trwał środek wręcz skwarnej wiosny – Sebald zawsze widzi zwłoki dziadka na tych samych saniach, którymi pół roku wcześniej zwieziono z ośnieżonych gór na kość wystygłe ciało Walsera. Koniec. Koniec spotkania zdjęcia ze zdjęciem w jednej pamięci. A później tylko te Sebalda zagwozdki, co nigdy nie znajdą rozwiązania.
Co znaczą takie podobieństwa, przecinające się linie, korespondencje? Czy chodzi tylko o krzywe zwierciadła pamięci, o autoiluzje, złudzenia zmysłów, czy o wdrukowane w chaos ludzkich relacji, obejmujące na równi żywych i umarłych schematy jakiegoś niepojętego dla nas porządku?
Gdy je Zagajewski przeczytał, zapewne poczuł się mniej samotny. I jakżeż musiało zachwycić go przeczucie, którym Sebald kończy opowiastkę o zwierciadlanej przygodzie dwóch fikcji. Oto w tomie "Wyjechali" Sebald każe Ambrosowi przeprawiać się przez Jezioro Bodeńskie akurat w świetle księżyca i spotkać w hotelu kobietę w brązowych rękawiczkach, która, wedle słów Ambrosa, zapoczątkowała żałobna linię jego życia. Wiele lat później, gdy tom "Wyjechali" jest już dawno ukończony, Sebald czyta późną powieść Walsera "Zbój". Czyta i widzi, jak Zbój przeprawia się przy świetle księżyca przez Jezioro Bodeńskie i spotyka niewiastę całą w brązach. Czy to koniec gry odbić, koniec echa? Kilka stronic dalej, powiada Sebald, wynurzają się na powierzchnię powieści Walsera słowa: żałobna linia życia… Owszem, on, Sebald, zawsze stara się składać hołd wielbionym pisarzom, uchylać przed nimi kapelusza, przejmując od nich obraz, zdanie, słowo. Tak. Ale – wyznaje w finale – co innego, kiedy stawia się znak pamięci zmarłemu koledze, a co innego, kiedy nie można wyzbyć się uczucia, że ktoś daje nam znak z drugiej strony.
Czas, który chowa się w kulisach głowy, gdy duchy zmarłych przychodzą do nas z niezapowiedzianą wizytą i patrzą nam przez ramię na naszą wśród słów bezradną krzątaninę. Biedne wysiłki pamięci. Niekończący się szereg przypadków utraty, inaczej zwany życiem. I jeszcze z góry skazane na fiasko usiłowania powrotu. W niedopuszczalnym, nieuchronnie ułomnym skrócie - są to cztery takty wszystkiego, co Sebald napisał. A stukając w trakcie lektury paznokciem w blat biurka, można zapytać: w ilu białych wierszach Zagajewskiego, w ilu tych kawalątkach kruchej pionowej prozy odnaleźć się da rytm podobny? W pięćdziesięciu? Stu? Chyba zbyt małe to liczby. W tomie "Powrót", tej po przeszło dwudziestu latach paryskiej emigracji podjętej próbie odzyskania w słowach swojego Krakowa z czasów własnej młodości i siebie tamtego – czwórkę tę rytmiczną słychać na każdej stronicy. Ale też nie chodzi tutaj o matematyczną precyzję analogii, o jakąś aptekarską dokładność, o identyczność słów, zdań i obrazów. Tu chodzi o wspomniane na początku podobieństwo dwóch intonacji, o ich spokój szary szarością, której ton piekielnie trudno jest uchwycić, nazwać, raz na zawsze zamknąć w jednoznacznej formule, zwłaszcza że tony szarości łagodnie się zmieniają i jest ich wiele. Jedno wszakże pewne – szary spokój intonacyjny, tak u Sebalda, jak u Zagajewskiego, bardzo często miewa coś z falowania gestów arystokratycznego hipnotyzera. Podobnie chłodna, a właściwie podobnie lodowata nostalgiczność. Sople dyskrecji. Szron taktu. Żadnych łkań, chlipań i pensjonarskiego rzężenia. Lecz szarość ich akapitów przypomina też szarości mocnych scenicznych kadrów Tadeusza Kantora, dla którego chyba od dzieciństwa, a z pewnością od "Umarłej klasy", jedyną sensowną formą istnienia było praktykowanie funeralnej gościnności, sztuka godnego przyjmowania duchów.
Próbując w "Powrocie" słowami odzyskać siebie niegdysiejszego, na stronie 25. umieszcza Zagajewski wiersz zatytułowany "Tadeusz Kantor". Ubierał się na czarno,/ jak urzędnik zakładu ubezpieczeń,/ specjalista od spraw beznadziejnych./ Spotykałem go na Urzędniczej - / zwykle szedł pospiesznie do tramwaju. Taki jest początek – znów ten, co zawsze, szary spokój. Nie sposób przywołać całej reszty wiersza, niech starczy koniec, słowa o duchach, co w „Umarłej klasie” na chwilę wróciły z tamtego brzegu i jako starcy o białych twarzach zasiadły w starych ławkach szkolnych, ufając, że tym razem powrót się uda. Nie. Nie uda się. Już wiedzą, że pozostają im tylko/ niezliczone sposoby odchodzenia,/ patos bezradnego uśmiechania się,/ niezliczone sposoby żegnania się ze światem. Gdyby czterem tym wersom dać tytuł "W.G. Sebald" - nikt by się nie zorientował, że coś zostało pomylone, że albo kłamią tutaj wersy, albo kłamie słowo "Sebald". I podobnie rzecz by się miała z wierszem "Nasz świat", który Zagajewski ułożył być może po to, by wrócić, spróbować wrócić do tamtej chwili, w której po raz pierwszy w życiu przeczytał zdanie Sebalda, mysie słowa o niemożliwej przeprawie przez alpejską przełęcz Wielkiego św. Bernarda.
Nigdy go nie spotkałem, znałem tylko/ jego książki i dziwne fotografie, jakby/ znalezione w antykwariacie i ludzkie/ losy jak znalezione w antykwariacie,/ i głos spokojnie opowiadający,/ spojrzenie zwrócone wstecz,/ nie unikające ani przerażenia,/ ani zachwytu.
Tak brzmi pierwsza połowa "Naszego świata". Pod tytułem dedykacja: In memoriam Tadeusz Kantor. Choć jak się skupić, stoi tam napisane: In memoriam W.G. Sebald. Tak czy siak – szary spokój pozostaje nietknięty. Także wtedy, gdy ktoś przeczyta: In memoriam Adam Zagajewski.
Paweł Głowacki