Wystawia ramotę – tekst tłumaczony ponad pół wieku temu, nieprzepisany, ciężkostrawny, nijak mający się do współczesności, a przecież nie jest to Szekspir, tylko satyryczna groteska albo groteskowa satyra, więc zdmuchnąć kurz, ciąć i zmieniać nie tylko można, a trzeba.
Piotr Wyszomirski o "Balkonie" Jeana Geneta w reżyserii Jana Klaty
Zmierzchało. 15 tysięcy lat przed Chrystusem zmierzchało nad doliną Wezery całkiem tak samo jak dziś. I mimo że czerwiec nie miał jeszcze imienia – trwał sobie w najlepsze. Trwał znów, jak ubiegłego roku. Ubiegłego roku u nich wtedy trwał, jak trwał ubiegłego roku u nas teraz. W sumie obojętne, gdzie i kiedy. Taki sam czerwiec. Takie samo ciepło, może nawet więcej niż takie samo. To samo ciepło w istocie, nieśmiertelne, ponadczasowe, wiecznie wędrujące, powracające w porę. Zmierzchało więc nad doliną Wezery. Artysta odłożył wydrążoną długą kość ze skrzydła ogromnego ptaka, przez którą wdmuchiwał na biel wapiennej ściany jaskini sproszkowaną cynobrową czerwień, lepki od tłuszczu zmieszanego z rudawym tlenkiem żelaza pęk zwierzęcej sierści oczyścił liśćmi paproci, na ostatku wytarł pod pachą palec, co go chwilę temu w rozpuszczonym manganie maczał, aby jednostajnymi ruchami ręki usidlić portretowane zwierzę w puszystym konturze koloru smoły. Cofnął się kilka kroków, spojrzał i westchnął, uśmiechając się lękliwie. Cóż miał dodać? Byk o długości pięciu i pół metra, jaskiniowy portret byka, ogromny niczym byk w naturze – był oto ukończony. Miał artysta zgłupieć i dorysować kretyńskie wąsy pod doskonałymi nozdrzami? A może, dla wzmożenia aktualizacji – profil żaby na czole między rogami umieścić? Nie, do nieogarnionej tajemnicy, zamkniętej przez naturę w ciepłej powłoce byka, a tutaj na śnieżnym kamieniu powtórzonej w cynobrze, czerni i spłachetkach ochry - nic nie zostało do dodania. Artysta powtórzył tylko słowa, które wiele razy sobie recytował, zdobiąc jaskinię portretami wielu tajemnic. Słowa jeszcze nieistniejące, zdanie, które Zbigniew Herbert napisze za 17 tysięcy lat, w połowie wieku XX po Chrystusie. Rzekł: Nauczcie się skorupy świata, zanim wyruszycie szukać jego serca.
W epoce średniego paleolitu pierwszy portrecista tajemnic świata recytuje na dnie Jaskini Lascaux fragment „Jaskini filozofów”, sztuki teatralnej z czasów pęczniejącego cynizmu i kruszejącej pokory? I fraza ta brzmi tak naturalnie, jakby sam Herbert ją mówił tamtego paleolitycznego popołudnia, z pokorną uwagą śledząc palec kreślący na wapiennej bieli czarny kontur byka? W istocie więc bywa na świecie aż tak niedaleko? Owszem.
Roku pańskiego 1447 Fra Angelico nie ukończył fresków w kaplicy Madonny di San Brizio w katedrze w Orvieto. Papież wezwał – należało pędzić do Rzymu. Włodarze Orvieto zaczęli szukać artysty, który porzucone dzieło ukończy. Poszukiwania trwały lat – 50. Tak. Nad kartonami Fra Angelico, pod majaczącymi śladami jego ręki na sklepieniu, przed ledwo napoczętą przezeń ścianą – dopiero po pół wieku stanął nowy wybraniec Orvieto, Łukasz Signorelli. Długo trwał tak, nieruchomo, uważnie. Długo z pokorną uwagą przyglądał się płaskiej skorupie zostawionych przez Fra Angelico kształtów. Mimo wielkiej cierpliwości Łukasza, nie zabrzęczał w jego głowie dzielny dzwoneczek słówka "ramota" – więc zaczął Łukasz. Zaczął malować, gdyż zyskał niewzruszoną pewność, jak nie zabić cudzej starej opowieści. Owszem, zdmuchnął pięćdziesięcioletni kurz ze ścian i sufitów, lecz po to jedynie, by ostrożniej i delikatniej nicować starą opowieść najcieńszymi nitkami siebie samego. Trwało to trochę. A na samym końcu pracy - złożył Łukasz Signorelli swój przed Fra Angelico pokłon. Z boku ściany, po prawej stronie krajobrazu "Predicazione dell Anticristo" - uwiecznił siebie i jego, który zmarł na długo przed dniem, gdy Łukasz pierwszy raz stanął w kaplicy San Brizio przed nagle porzuconym labiryntem niedokończonych linii i nie w pełni narodzonych kolorów. Sportretował siebie i jego, zamarłych tuż-tuż jeden przy drugim, jakby portretował nową i starą opowieść, ustawione niepokojąco blisko siebie, albo teraźniejszość w świetle przeszłości. W eseju "Il Duomo", pisząc o cudzie katedry w Orvieto, Herbert mimochodem powiada, że obrazy, u zarania ludzkiego czasu tworzone w grotach południowej Francji, też są właściwie freskami. A kilka akapitów dalej, pisząc o fragmencie malowidła ukazującym wieczną bliskość dwóch artystów, w rzeczywistości rozdzielonych czasem i niewyobrażalną przestrzenią śmierci, notuje te oto słowa, z każdym rokiem coraz intensywniej gorzkie.
Obaj malarze kaplicy San Brizio dotykają się ramionami, chociaż dzieli ich dystans pół wieku, rzecz dzieje się bowiem w czasach, gdy obowiązywała solidarność i nie było zwyczaju robienia z artystycznego poprzednika – głupca.
Dla artysty z Lascaux – jak wiele lat miał malowany byk? 20? 30? A może aż 50, aż pół wieku? Artysta widywał go od swojego urodzenia, w dniach migracji stad byków, powtarzających się rok w rok, jak powtarzał się czerwiec, ciepło i chłód, zmierzchy i poranki, a także nieuchronne zabijanie byków. Powtarzały się bezlitosne wędrówki zwierząt, jak powtarzało się wszystko inne, choć przecież nic, prawie nic jeszcze nie posiadało swego imienia. Byk też nie. Istniała tylko zatrważająca skorupa byka, wypełniona ciemną tajemnicą. Tajemnicę zostawiał artysta w spokoju. Nie dłubał w niej, nie międlił, nie przekomponowywał brawurowo, na wiwat i z przytupem. Darował sobie żarcik wąsów pod chrapami. Poważnie traktował własny lęk, więc z poprzedniczki, która wiele tysiącleci później zyska imię „natura”, nie robił idiotki. Nie był sztubakiem, co to pierdnie na matmie i myśli, że czynem tym dzielnym skruszył oto widniejący na tablicy wzór, jedną z odwiecznych zasad świata: 2+2=4. Artysta z Lascaux tylko powtarzał na wapiennej bieli ścian jaskini hipnotyczną, pięćdziesięcioletnią powłokę byka, z pokorną delikatnością nicując swą o byku pamięć cienkimi nićmi samego siebie. Tak samo było z jeleniami, z reniferami, końmi i kotami. A gdyby zamiast zwierząt napotkał w dolinie Wezery istnienia inne, choćby "Antygonę" Sofoklesa, "Don Juana" Moliera, "Hamleta" Szekspira, "Trzy siostry" Czechowa albo "Balkon", tajemnicę, przez Jeana Geneta obleczoną słowami lat temu tylko trochę więcej niż 50? Co wtedy?
Nic nowego pod słońcem. Tajemnicze istnienia ze słów jaskiniowy artysta powtórzyłby podobnie jak czerwcowego popołudnia 15 tysięcy lat przed Chrystusem byka powtórzył w bieli, czerwieni i czerni, z dodatkiem brązu w kilku odcieniach. A powtórzył byka i resztę zwierząt tak, że kiedy w roku 1960 Herbert stanął oko w oko z naskalnymi powtórzeniami, szepnął sobie to, co chwilę później oznajmi w eseju "Lascaux", otwierającym tom "Barbarzyńca w ogrodzie".
Ich potężny galop rozsadza podziemia. W rozdętych nozdrzach skroplony chrapliwy oddech.
Tak, czas przestał istnieć na chwilę. Zniknęło 17 tysięcy lat, jak zniknęło pół wieku w Orvieto. Byki nie umarły, Fra Angelico żyje. I kiedy tak stał oko w oko ze zwierzętami oddychającymi na wapiennych ścianach, być może też zamajaczyło Herbertowi w głowie pouczenie, którym w „Jaskini filozofów” Sokrates, krótko przed śmiercią z własnego wyboru, obdaruje przyjaciół, a które artysta z Lascaux wyszepcze sobie, kiedy skończy już otulać ogromnego byka konturem puszystej czerni.
Ty, Fedonie, jeśli budzisz się w nocy, zapalaj światło. Nie leż w ciemności, bo wtedy zatopią ciebie mętne muzyki. Zapalaj światło i obserwuj przedmioty swego pokoju. Wszystko jedno co: może to być sandał albo krawędź stołu. Nauczcie się skorupy świata, zanim wyruszycie szukać jego serca. Koniec na dzisiaj. Odejdźcie.
Słów tych nie ma, kiedy artysta je szepce. Zjawią się dopiero za 17 tysięcy lat. Ale to bez znaczenia. Czy równanie 2+2=4 nie porządkowało życia także wtedy, gdy człowiekowi, co malował byka, nie znając imienia "byk" - nawet nie śniło się o arytmetyce?
Paweł Głowacki