Biada przygodom, których nikt nie opowiedział.
Jacques Maritain
Czy przetrwał oddech, wiosną dwa lata temu słyszany tuż przy sennym mruku wiolonczeli i bajce wielorybów, której nikt nie rozumiał, ale też nikt nie miał sił przestać słuchać? Czy dziś wieczór (7.08), o 18.30, w "Miejscówce z Dwójką", ta sama, co wiosną dwa lata temu, kobieta o włosach zaczesanych w tył przez słoną wodę, znów wypuści z ust wprost do mikrofonu miękki, długi szum podobny do szumu, jaki wiele, wiele lat temu w "Oddechu" Samuela Becketta, najkrótszej niepokojącej bajce teatralnej świata, wypuściła z ust inna kobieta, skryta w kulisach, albo ukryty w kulisach mężczyzna?
Ciemność – przez pięć sekund słabe światło na scenę pokrytą śmieciami – cichy, krótki krzyk, po czym odgłos wdechu i wolne natężenie światła przez sekund dziesięć – znów krzyk, po czym pięć sekund ciszy – przez dziesięć sekund odgłos wydechu równoczesny ze słabnięciem światła – i wtedy krzyk jak poprzednio – i znów cisza przez pięć sekund – i znów ciemność. Koniec. Oto cały "Oddech". Bajka ukończona. Domknięty krąg, zawiązana pętla, finał małego cyklu, który za chwilę się powtórzy, choć nigdy nie było, nie ma, nie będzie pewności, że się powtórzy. 5, 10, 5, 10, 5. I to już wszystko. 35 sekund trwająca sekwencja. Musząc oddychać, jesteśmy w każdej chwili o kilkadziesiąt sekund od możliwej śmierci, rzekł kompozytor Tomasz Sikorski, być może tuż po tym jak przeczytał ulepiony z ledwie siedmiu drobnych akapitów niepokój Franza Kafki „Milczenie syren”. U Becketta - 35 sekund marnej poświaty między, jak je nazwał Vladimir Nabokov, dwiema wiecznościami ciemności. Sekund 35, nie więcej. Naparstek szarej jasności, trochę śmieci, co zostały po istnieniu, dwa bezradne krzyki, dwa miękkie szumy. I już. Tyle Beckettowi starczyło, by zbudować niepokój nęcący, kuszący, nakłaniający do tego, aby dołożyć doń kilka słów własnych, parę dźwięków, gestów może pięć, może dziesięć, po prostu – dokleić kawałek własnej przygody. I w ten sposób spróbować ogarnąć cudzy niepokój, uspokoić się choćby tylko trochę.
Do niepokoju mitycznej sceny z syrenami kuszącymi przywiązanego do masztu Odysa śpiewem, tysiące lat później Kafka dokleił siedem drobnych akapitów, w których wosk gra rolę główną. Oto nowy Odys jest ostrożniejszy od starego - ufa nie tylko mocy sznurów. Aby się uchronić przed syrenami – powiada Kafka – Odyseusz zatkał sobie uszy woskiem i kazał się przywiązać do masztu. I co? Ocalał? Podwójnie chroniony - ocalał lepiej, pełniej niż tylko przywiązany Odys Homera? Kafka jest bezlitosny: Ale syreny mają jeszcze straszniejszą broń od śpiewu, a mianowicie milczenie. Wprawdzie to się jeszcze nie zdarzyło, ale jest do pomyślenia, że ktoś zdołałby się uratować przed ich śpiewem, nigdy jednak przed ich milczeniem. I jeszcze: Odys, by tak rzec, nie słyszał ich milczenia, myślał, że śpiewają i że tylko on jest strzeżony przed ich głosem. Zostawmy w spokoju całą resztę tych Kafki nowych przygód z niepokojem mitu starego jak świat. Zostawmy też setki stronic, które o siedmiu drobnych akapitach napisano, zostawmy także tych wielu, którzy okleili homerycką przygodę Kafki przygodami własnymi. Niech wystarczy, że do niepokoju "Milczenia syren" kompozytor Tomasz Sikorski dołożył pewnego dnia utwór na wiolonczelę solo, dołożył trochę pięknie uporządkowanych nut, które po kilku latach znowuż nie dały spać wiolonczeliście Michałowi Pepolowi.
Brak snu kazał Pepolowi brzmienie fortepianu, pełne nut wielu jego ulubionych utworów, przykleić do brzmienia wiolonczeli Sikorskiego. Lecz to było zbyt mało. Czegoś brakowało. W końcu zrozumiał: nieuchronna jest obecność ludzkiego kształtu, ludzkiego tonu i tonu z głębi słonych wód. Dołożył więc filmowe obrazy ukazujące kobietę, niepojęty śpiew gigantycznych ssaków oraz ciemny alt. W niepokój nut Sikorskiego wprowadził Magdalenę Cielecką - kobietę o włosach zaczesanych w tył przez słoną wodę. A także bajki, które nucą sobie wieloryby. I tak powstało nowe "Milczenie syren", które widziałem i słyszałem w Krakowie, na scenie nowej Cricoteki lat temu dwa, wiosną, w finale kolejnej, trzeciej edycji Dni Tranströmerowskich. Wcześniej i później Pepol i Cielecka wędrowali z seansem swym uparcie, a dziś wieczór zagrają w Dwójce, zarazem pokazując seans w internecie.
Ten przez Pepola po Homerze, Kafce i Sikorskim powtórzony mit – czym właściwie jest? Polifonią. Nie liczmy tysiąca innych wcieleń pierwszego spotkania Odyseusza z syrenami, wcieleń plastycznych, muzycznych, filmowych i teatralnych, wcieleń rodem z wszystkich epok i z każdej strony świata. Zostańmy tu i teraz. Powtórzony przez Pepola mit jest kolejnym powtórzeniem pierwszego niepokoju. Powtórzeniem w formie polifonicznych przygód obrazów, nut, arii ssaków oraz śpiewu, mowy i milczenia kobiety, która kiedyś być może była w połowie rybą. Jest kolażem. Fantastycznym pchlim targiem. Muzyczne intonacje Saariaho i Sikorskiego, Hendrixa i Glassa, mruk wiolonczeli i fortepianowe esy floresy, Cielecka mówiąca frazy wyjęte z akapitów Kafki, ona śpiewająca "Króla Olch" Schuberta i Goethego lub "Song to the Siren" Buckleya i Larry’ego Becketta, wreszcie hipnotyczne, niepojęte barytonowe bajki wielorybów. A pomiędzy mrukiem nut i barytonową arią – istota rzeczy. Oddech.
Z głośników wolno sunący nad widownię szum długiego, ciemnego oddechu kobiety o włosach zaczesanych w tył przez słoną wodę, stojącej w półmroku przed mikrofonem, na środku sceny pustej zupełnie, blisko mężczyzny, który przestał grać na wiolonczeli. Cóż to wszystko może znaczyć? Niedopuszczalne pytanie.
Te rzeczy nigdy się nie zdarzyły, ale są zawsze. Tak o mitach mówił Salustios. Mit jest zawsze, bo zawsze będzie się go powtarzać. Ale jest o tyle tylko, o ile powtarza się go nie po to, by go wyjaśnić, lecz po to, by go przypomnieć. Przypomnieć we własnych swych przygodach, nie krusząc tego, czym jest. A jest niepokojem. Niczym mniej, niczym więcej. Niepokojem starym jak oddech.
Paweł Głowacki