Trochę lat przed śmiercią, Marta Stebnicka śniła o spektaklu lepionym ze starych tekstów pewnego recenzenta teatralnego. Czy nie byłoby ciekawe, pytała ostrożnie, czy nie byłoby niepokojąco kuszące zobaczyć na żywo i usłyszeć, jak w zdaniach stronniczego obserwatora istnieją dziś sceniczne dzieła, które od dawna nie istnieją, będąc tylko pustką po sobie, doskonałą próżnią, jak rzekłby Stanisław Lem? Być świadkiem powrotu – niedokładnego, bo niedokładnego, lecz jednak! Ciekawa rola! Być świadkiem powrotu kształtów dzieła, jego faktury, rytmów, barw, brzmień, świateł i mroków, w końcu jego bohaterów! Czy nie byłoby intrygujące przekonać się na przykład, jak w cudzej opowieści żyje aktualnie Puk, przez Krzysztofa Globisza wieki temu grany w "Śnie nocy letniej", seansie, po którym zostało mniej niż puste krzesło w rogu pokoju?
Gdyby bogowie dali Stebnickiej wolny wieczór, gdyby zezwolili jej wrócić na dół i podreptać na promocję nostalgicznej księgi Krzysztofa Miklaszewskiego "Moje życie w teatrze" – pewnie zjawiłaby się 16 listopada w siedzibie Krakowskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich przy ul. Kanoniczej 7, tuż obok niegdysiejszej Cricoteki, gdzie Tadeusz Kantor – w jego okupacyjnej "Balladynie" Stebnicka była Skierką - śnił trzy ostatnie seanse, pełne widm przybywających do nas z wizytą. Siadłaby z tyłu i śmiejącemu się do niej z ekranu Lemowi – odpowiadałaby uśmiechem bliźniaczym.
O księdze Miklaszewskiego, o tej "skrzyni" pełnej starych drobin okołoteatralnych, o tej księdze przypominającej fantastyczny i nie do ogarnięcia pchli targ niegdysiejszej Kantora "Wystawy Popularnej", o tym sześciusetstronicowym tomie słownych podobizn świata od lat nieistniejącego – mówił Szczęsny Wroński. Gdy milkł, Anna Lenczewska - aktorka, którą w krakowskiej PWST profesor Stebnicka być może uczyła śpiewu – czytała fragmenty recenzji, które czas zmienił w kawałki pamięci Miklaszewskiego. A później zjawił się na ekranie Lem. W finale spotkania ze słownym pchlim targiem księgi, zarazem na koniec Roku Stanisława Lema – Miklaszewski wyświetlił pięć swoich z twórcą "Cyberiady" rozmów, a raczej pięć jego monologów, nakręconych z końcem lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku i dotąd nigdzie niepokazywanych. "O tak zwanych zjawiskach pozazmysłowych", "Szanse literatury", "Życie w kosmosie", "Kłopoty z futurologią" oraz "Niebezpieczeństwa nauki". W epilogu każdej z tych opowiastek Lem zamieniał słowa w uśmiech chłopczyka mądrze pogodzonego z odwieczną prawdą, że na świecie są rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Na świecie i poza światem.
Tak, są dziwy i wiele ich jest. Choćby ta ulgę przynosząca tajemnica, że niekoniecznie trzeba pisać powieści, aby powieści istniały. Pustka na półce ksiąg nienapisanych nie przeraża, gdyż da się ją zdławić recenzjami z nienapisanych ksiąg, czyli inną formą ich istnienia. Na przykład - Lema "Doskonałą próżnią", tomem omówień dzieł widmowych. A smutek z powodu nieodwracalnie wyludnionego kosmosu? Ludzkość ufała, że jeśli nie dziś, to najdalej jutro odbierzemy sygnał od obcej cywilizacji, po czym pofruniemy do nich z wizytą, albo oni przyfruną do nas, i napijemy się, i miło będzie aż do świtu, hej! A tu lodowaci filozofowie dowiedli naraz, że raczej nie odbierzemy sygnału, bo tam raczej nikogo nie ma, aż po krawędź. Tam tylko pusta półka rozpościera się na wszystkie strony, półka pełna istnień nieistniejących. Pustka? Nikt? Nic? Rzeczywiście? W ciemno otwieram "Cyberiadę" Lema – pierwsze wydanie, to z rysunkami Daniela Mroza, wariata fantastycznego jak sam Lem – i trafiam na "Bajkę o trzech maszynach opowiadających króla Genialona". Oto fotonową lektyką przybywa z kosmosu jegomość, co ma wonny zefirek w miejscu rąk, zamiast nóg – cudnie tęczujące światło, no i w charakterze głowy kosztowny kapelusz dźwiga na karku. Taki właśnie jest. Cóż to więc za pustka, skoro z dalekiego dna pustki przyjeżdża do nas facet tak przezorny, że kapelusza nie musi zakładać nawet wtedy, gdy nie sposób kapelusza nie założyć? Prościej spytam. Jak nie ma, jak jest?
W istocie mówię o teatrze. Gdyby przywołany prolog bajki z "Cyberiady" dyskretnie wsunąć w nostalgiczną księgę Miklaszewskiego – jak niewielu by odkryło, że to nie jest fragment recenzji, opisujący jakąś brawurowo prowadzoną rolę w spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego, u którego zawsze wiele dziwadeł błąkało się po scenie, więc kapelusz w roli głowy byłby normalnością? Mówię o teatrze. Jak nie ma, jak jest? Ale jest, gdyż nie ma. Właśnie w teatrze, kiedy kurtyna idzie w górę - zjawia się to, czego nie ma w rzeczywistości. Przybywa na scenę to, co nie może przybyć z realności. Przywołany w "Doskonałej próżni" Jorge Luis Borges, który z tworzenia recenzji nienapisanych ksiąg, z tworzenia słownych portretów pustki, z nadawania istnienia temu, co nieistniejące, stworzył sedno swej nieogarnionej literatury, ów Borges mawiał: Sztuka – zawsze – wymaga widzialnych nierealności. Teatr jest miejscem życia widzialnych nierealności, których nigdy nie uświadczysz, patrząc przez okno na widzialny świat. Antygona, Świętoszek, Hamlet, Raniewska, nieogarniona reszta nieistniejących istnień napisanych, także Skierka Stebnickiej – one wszystkie są jak Centaur, Pegaz, Polifem i inna Meduza. "Zaślubiny Kadmosa z Harmonią", gigantyczny esej o życiu mitów, Roberto Calasso otwiera słowami Salustiosa, które nie przestają mnie uwodzić. Te rzeczy nigdy się nie zdarzyły, ale są zawsze. Tak. Książę duński nigdy się nie zdarzył, ale jest zawsze. Nie tylko Książę. I niejedynie duński.
Mówię o teatrze, lecz nie o tym teatrze, gdzie regularnie zdycham z nudów oczywistości, siedząc naprzeciwko czegoś, co na scenie jest, bo jest na ulicy. Mówię o teatrze, o którym dziesiątkami recenzenckich kawałków Miklaszewski mocno pamięta w księdze. Czy w tamtej epoce słyszał kto o bezprzytomnym recenzenckim hołubieniu teatru polegającego jedynie na pokazywaniu kawałów prawdziwego życia? Czy pracownicy jatek sztuki, siłą bezwładności wciąż zwanych teatrami, wiedzą, że w istocie kalkują poetykę legendarnego dzieła "Brygada szlifierza Karhana"? Czy w czasach, o których Miklaszewski pamięta, a zwłaszcza wśród ludzi, do których powraca, możliwy był profesor, co ciskaniu ulicznymi oczywistościami na dechy sceny nadałby walor estetyki nowoczesności?
Dzień przed promocją czytałem takie, przez profesora z UJ uczynione pasowanie na genialność, pasowanie dzisiejsze, rzecz jasna. Naukowiec ów, apologeta teatralnej nowoczesności, bez mrugnięcia łączy współczesne nadwiślańskie wcielenie socrealizmu teatralnego, który uważa za walor niesłychany, ze starożytną zasadą katharsis. Dekretuje skuteczność oczyszczania nas z życiowych naszych problemów – przy wykorzystaniu grzmocenia nas w teatrze kawałami życia nie tylko prawdziwego, ale też aktualnie palącego. Niebywałe! Szlifierz Karhan z filozofem Arystotelesem tańcują oto w rytmie pierwszych stron gazet codziennych, zmieniając dzisiejszy sceniczny bełkot w sztukę godną Olimpu. Niebywałe! A na dodatek – brane to jest całkowicie poważnie… Mam ciągnąć ten cyrk?
A Marta Stebnicka, jak Lem do niej razy pięć - do Lema by się pięć razy uśmiechnęła we wtorkowy wieczór promocji. Gdyby tylko zwolniono ją z ostatecznych obowiązków i pozwolono ruszyć na dół. Tak, gdyby tylko. I uśmiechałaby się też do księgi niegdysiejszych recenzji, które czas zmienił w księgę pamięci – w zbiór recenzji z dzieł nieistniejących, już nie. Jak wielu?... Może jednak lepiej będzie spytać odwrotnie?... Jak niewielu bohaterów bajki o niegdysiejszym teatrze widzialnych nierealności - żyje wciąż? Nie sprawdzałem. Nie śmiem. Takie arytmetyczne przypomnienie starego porzekadła, że nie liczy się ilość, tylko jakość – na zawsze nieobecnym mogłoby sprawić przykrość. Nie, lepiej nie rachować. Żeby przetrwać ciemność - lepiej jest zacząć układać recenzje z premier, które nie odbyły się nigdy. I lepiej patrzeć sobie na Stebnicką, uśmiechającą się w ostatnim rzędzie.
Ona wie już wszystko. Wie, że nie ma jej i że tyle wystarcza, by zjawiła się na 302. stronie tomu Miklaszewskiego, w recenzji, co pewien spektakl równa z pokazem mody. Stebnicka jako Księżna Olivarez widnieje na liście manekinów, które w premierowy wieczór szatki nosiły szalenie stylowo. A działo się to 13 września roku 1984. Działo się albo i nie działo. W każdym razie – brzęczy dziś tylko tycia opowieść Miklaszewskiego o nieistniejącym spektaklu "Don Carlos" Fryderyka Schillera, przez Laco Adamika wyreżyserowanym w Starym Teatrze. Nikt już tego nie zobaczy. Nie zjawi się Księżna. Nie zjawi się tamta Księżna. Dziś można jedynie przeczytać o jej iluzorycznym życiu przez chwilę w świetle sztucznym, obojętnym.
Księżna Olivarez to duch. Marta Stebnicka również. Tyle że księżna Olivarez jest duchem od zawsze, Marta Stebnicka zaś – na zawsze. Tak. Lecz w gruncie rzeczy – jaka to różnica?
Paweł Głowacki