We wtorek spotkałem Makbeta. W świecie zwykłym – żadna to sensacja, wyczyn marny. Po prostu - idziesz do biblioteki. Idziesz, w dziale "Dramat" regał z autorami na "S" znajdujesz, wyciągasz tom zatytułowany "Makbet", wracasz do domu, za biurkiem siadasz, otwierasz zdobycz, zaczynasz czytać po cichu i… Co – już? Już. Tyle starcza. Oto jest! Z liter wyłonił się podopieczny trzech wiedźm, co właśnie dożył wieku 416 lat. Dzień dobry panu! Przyszedł na palcach, on i reszta równie sędziwych widm. Konwersujesz więc sobie z nimi o tobie. Rozmawiasz lub, co rozsądniejsze, słuchasz uważnie, czasem tylko prosząc niemo o powtórzenie. Tak bywa w świecie zwyczajnym, ale ja mówię o nadzwyczajnym światku widowisk dzisiejszych.
We wtorek spotkałem Makbeta nietkniętego przez współczesność, choć film Joela Coena "Tragedia Makbeta" puściłem sobie przecież po to i tylko po to, by zobaczyć, w jaki tym razem sposób Makbet - nie będzie Makbetem. Dumałem, czy zobaczę Trumpa w bejsbolówce na tle nowojorskiego drapacza chmur, Johnsona znów bez grzebienia przed drzwiami przy Downing Street, roznegliżowanego Putina na quadzie pędzącego ścieżkami Tajgi, sympatycznego wodza Korei Północnej z moździerzem na smyczy czy też inną frenetycznie ambitną figurkę władzy teraźniejszej. Przed seansem analizowałem wszystkie możliwe ścieżki nieuchronnej aktualizacji tragedii Williama Szekspira. Nieuchronnej, bo przecież Coen jest współczesnym reżyserem, zapewne więc zna, musi znać piękno fundamentalnego w światku widowisk pytania "O czym mówi nam dziś klasyka?", nade wszystko zaś musi znać piękno odpowiedzi: "W palącym nas naszym dziś – każda klasyka jest o palącym nas naszym dziś!" Dumałem tak, analizowałem i obstawiałem, jak daleko tym razem padnie jabłko od jabłoni… A tutaj - fiasko moje wybucha, fiasko kompletne.
Jak Henry James pisał o innym znaku wieczności? Co wyznał w prologu eseju nie o "Makbecie", a o Wenecji? Zapewne nie powiem tu nic odkrywczego, ale lepsze to niż wszelkie nowinki. Smutny byłby dzień, w którym mielibyśmy coś do dodania. No bo cóż istotnego można dziś od siebie dodać choćby do Placu Św. Marka? Osiemnaście toi toiów, ułożonych w widoczny z lotu orła profil weneckiego lwa, oraz plastikowy kiosk z komórkowymi telefonami w cenie okazyjnej? A do "Makbeta"? Rzecz jasna, do starej tej opowieści i do innych starych opowieści, jak do Wenecji, wetknąć można cokolwiek, więc wtyka się wszystko. Tak. Lecz jednak – nie zawsze i nie każdy. Puściłem „Tragedię Makbeta”. Pierwszy dzień zdjęciowy musiał być samą radością, a później – nic się nie zmieniło. Do końca – radość niedodawania Szekspirowi niczego. Nawet więcej – radość odrzucania. Źle obstawiłem, zatem - fiasko. Zwyczajnie przeoczyłem, że Coen, będąc reżyserem, jednak nie jest reżyserem polskim.
Nic nie ma na łagodnych wzgórzach Coena, nic tylko łąki i ścieżka wśród traw, wiodąca nie wiedzieć skąd ani dokąd - z niczego, do niczego. Nawet kolory odjęto, zostało jedynie wiele tonów szarości. Stąd wzgórza zdają się lekkie tak, że nic się nie traci, przemilczając oczywiste słówko "Szkocja". Wszystko u Coena jest tylko grą wielu tonów szarości, albo grą wielu cieni o kształtach kreślonych liniami doskonale czystymi. Wzgórza, namiot, krew, sztylet, komnaty, schody, blanki, las, twarze, także pustka, podobna ułomnej próżni miejskich placów na obrazach Giorgia de Chirico, z których czas wyssałby kolory. Opowieść Coena jest niepokojem uporczywie powracającego snu, przez kogoś samotnego lub po kolei przez wielu samotnych wciąż od nowa śnionego od zawsze. Albo niepokojem uporczywie powracającego wspomnienia.
Przez całe życie wracał do Samuela Becketta widok zapamiętany w młodości. Obłąkane, samotne kobiety, stare tak, że nikt nie odważa się potwierdzić ich realności. Okutane ciemnymi szmatami, skulone, uschłe Parki - błąkały się wśród traw łagodnych wzgórz wokół Dublina, co czas jakiś kucając na skraju ścieżek wiodących z niczego, do niczego, i skrzekliwie recytując coś wędrowcom, nawet gdy nikogo nie było na ścieżce. Ciemne worki kości, wieszczące los nikomu. Nikomu lub sobie, co w gruncie rzeczy nie jest różnicą wielką. Po czym – znów w drogę, z czołem przy kamykach. Wiele lat później Beckett przemieni to wspomnienie w sztukę „Nie ja”. Zawieszone w ciemności wysoko nad sceną czerwone wargi będą wypluwać w pustkę opętańczy monolog kogoś, kto chce w końcu usłyszeć własny los, ulepić ze słów swą twarz i całą niepojętą resztę. Wielu sugerowało to samo: że Szekspira nigdy nie interesowała fabuła, a zawsze jedynie sposób jej snucia. Nie zdarzenia, a falowanie intonacji; nie to, kto i dlaczego zabił w świetle księżyca, lecz wyłącznie - jak napisze Jorge Luis Borges – niepokój krążący w mrocznym, zwlekającym słowie moon. Wiele lat po dniach przyglądania się starkom bełkoczącym wśród traw łagodnych wzgórz pod Dublinem Beckett zobaczył w teatrze tragedię Szekspira. Wyznał, że akcja sceniczna nie miała dlań większego znaczenia. Istotne były tylko mówiące wargi postaci, gdyż między nimi, w słowach brzęczących między wargami, toczyła się akcja główna. Reszta to tylko skutki, nieme skutki mówienia. Kto wie, tamtego wieczoru Beckett widział na scenie i słyszał może właśnie - "Makbeta"?
U Coena rozległe wrzosowisko – dom wiedźm – nie tylko barwę straciło. Wrzosowisko utraciło samo siebie, stając się siwym piaskiem. A wiedźmy skropliły się w jedną. Ciemny worek kości, skrzeczący, niczym infernalny brzuchomówca, trzema głosami - poruszy się na siwej ziemi tuż przed nogami Makbeta. Z worka wyłoni się czaszka obciągnięta pergaminową skórą. Wolno, precyzyjnie, nieuchronnie. Wyłoni się, spojrzy w górę na szarego wielkoluda, a wargi, co w świecie jeszcze nie utraconych kolorów byłyby czerwone, przepowiedzą mu los. Ze słów lepiąc mu przyszłość, nie wprost ulepią zarazem odpowiedź na pytanie, kim jest teraz i kim był do tej pory. Jak chciał Szekspir – wielkolud nie zrozumie, że na końcu będzie ciemno i że nic już nie da się zrobić. Trzeba brnąć. I tego samego nie pojmie Lady Makbet, czytając męża list o świetlanej przepowiedni warg spotkanych na piasku.
Jak chciał Szekspir. Dokładnie tak. I co pewnego wieczoru usłyszał na widowni Beckett. I nie tylko chciał, wręcz musiał. Musiał Szekspir zaufać słowom, bo posiadał do dyspozycji niewiele ponad nie, zgoła nic. Cztery wieki temu w teatrze The Globe niby jaką Szkocję dało się na scenie zbudować, jakie wzgórza, jaki zamek, jaki las, jakie wrzosowisko! I jaki księżyc, jaką noc księżycową, skoro grywano przy świetle słonecznym! Przecież wszystko, prawie wszystko było zrobione ze słów, inaczej nie byłoby tego wcale. Jak więc chciał Szekspir - Coen film swój pozwolił zbudować jego słowom. Stworzył dla nich przestrzeń hipnotycznie czystą, momentami olśniewającą, i znalazł niebywałe twarze aktorskie i nie do zapomnienia głosy. Makbet – Denzel Washington. Lady Makbet – Frances McDormand. Wiedźmy – Kathryn Hunter… A później nie przeszkadzał Szekspirowskim widmom, czasem jedynie prosząc je o powtórzenie słowa, frazy, milczenia.
Spotkałem Makbeta, spotkałem Lady Makbet i trzy Wiedźmy w jednej. Było podobnie jak rok temu, gdy ostatni raz czytałem wieczorem "Makbeta". Pamiętam: zima, same tylko szarości na świecie, najlichszego śladu koloru, na skwerze pod moim oknem pusto niczym na malowanych placach de Chirico. A z drukowanych słów wychodzi na palcach Makbet i reszta widm… We wtorek znów je spotkałem. Znów spotkałem Makbeta, bo u Coena Makbet nikogo nie przypomina, doskonale nie przypomina. Nikogo z przeszłości, nikogo z teraźniejszości. Znów jest jak zawsze było. I jak zawsze powtarza się ponad czterystuletnia przestroga. Trzeba omijać rozległe wrzosowiska, nawet jeśli są już tylko placem siwego piasku.
Paweł Głowacki