Tam

Ostatnia aktualizacja: 19.02.2022 16:00
A później – wrócą. Przemyśl, Rzeszów, Tarnów, wreszcie Kraków. Wrócą, jak przybyli. Dwóch reżyserów na ulubionych rowerach, aktorka zaś – na ramie, zmieniając ramę co 50 kilometrów. Wrócą stamtąd. Tak nie będzie.
Tak wyglądały pierwsze kina. Na zdjęciu Stare Kino w Łodzi założone pod koniec XIX wieku przez braci Krzemińskich i nazwane Gabinetem Iluzji
Tak wyglądały pierwsze kina. Na zdjęciu Stare Kino w Łodzi założone pod koniec XIX wieku przez braci Krzemińskich i nazwane "Gabinetem Iluzji"Foto: PAP/Michałowski

Nieskończoność, mój drogi, to doprawdy niewiele; to jedynie pisanie. Wszechświat istnieje tylko na papierze.
Paul Valéry "Monsieur Teste"


Przepadło w czasie imię drobnego grajka, co w epoce Wielkiego Niemowy siadał lipcową nocą w kinie "Urania" do pianina i wedle swego nastroju, w zgodzie z nogą, którą wstał o poranku, nadawał migającym w górze figlom Chaplina bądź Keatona o zamarzniętej twarzy smak komedii, tragedii lub budyniowego melodramatu. Posiadł nad widownią potężną, acz mysio dyskretną władzę. Nikt nigdy, w fotelu zamarły przed czarno-białymi cudami na ekranie, nie wyczuwał, że w istocie o niczym nie decyduje, a jest tylko przez kogoś wiedziony za ucho ścieżkami niemego filmu, niby uczniak przez belfra na groch w kącie klasy. Graniem w mroku z boku sceny sterował grajek uczuciami gapiów. Pulsujące na białym prostokącie zamorskie sny nabierały cech jego muzyki. Palcami spokojnie wybierając klawisze pianina – in flagranti interpretował grajek cudze bajki. A może nie było to pianino, a coś grubo, grubo poważniejszego, coś jak orkiestra cała? Drobny grajek zasiadał może przy półkolistych organach kinowych firmy "Wurlitzer", co dziś przywodzą na myśl kapitański mostek kosmicznego statku albo półkoliste biurko dyrektora Biblioteki Narodowej w Buenos Aires, za którym ociemniały Jorge Luis Borges zasiadał dzień w dzień, aby spokojnie dotykać grzbietów leżących na blacie ksiąg?

W każdym razie, Izydora Schulza, najstarszego z braci Brunona Schulza, stać było na cudo orkiestry zaklętej w fantastycznym klawiszowym kredensie "Wurlitzera". Zaradny był to człowiek, przedsiębiorczy, bez ustanku wspierał całą rodzinę niemałymi pieniędzmi, to on sfinansował wydanie w "Roju" "Sklepów cynamonowych" wiecznie skulonego Brunona, a wcześniej, jeszcze przed pierwszą wojną, w kamienicy niedaleko domu rodziców, przy ulicy Ślusarskiego 3 w Drohobyczu, założył kino "Urania". Wiecznie skulony Bruno namiętnie nieruchomiał tam na widowni. Czarodziejstwo tańczących na ekranie kadrów, które były niczym nagle ożywione czarno-białe grafiki, gęsty zapach rozgrzanego celuloidu, terkotanie projektora w kabinie kinowego operatora, co zdawało się nie mieć końca, senne życie drobin kurzu, tego, jak kiedyś nazwał poeta, ciała czasu w migoczącym nad głowami widzów walcu światła, transportującym na ekran tańczące obrazy. W końcu też muzyczne bajanie drobnego tapera, dobiegające z mroku w kącie sceny. Ale nade wszystko - dziwność chwili po seansie, kiedy w poczekalni, do której weszło się z widowni, wchłonięta wzrokiem filmowa fikcja nicuje uchwytną rzeczywistość, obarczając ją znamionami wieczności. Po wielu, wielu latach mrowie tych alchemicznych ingrediencji seansów w "Uranii" obróci Bruno Schulz w alchemię słów "Nocy lipcowej".

Z czarności sali kinowej, rozdartej popłochem świateł i cieni, wchodziło się do cichego, jasnego westybulu, jak z bezmiaru nocy burzliwej do zacisznej gospody. Po fantastycznej gonitwie po wertepach filmu uspokajało się zgonione serce po ekscesach ekranu w tej poczekalni jasnej, zamkniętej ścianami od naporu wielkiej patetycznej nocy, w tej przestrzeni bezpiecznej, gdzie czas ustał od dawna, a żarówki wypuszczały nadaremnie jałowe światło, fala po fali, w rytmie raz na zawsze ustalonym przez głuchy tupot motoru, od którego lekko drżała budka kasjerki. A później przybywają słowa o tym, co pozostanie, gdy przeminą wszystkie zdarzenia, gdy wyczerpie się zgiełk wielości. A jeszcze dalej - o nieskończoności, zapowiedzianej nieruchomym obliczem aktorki. Na wielkim kolorowym afiszu Asta Nielsen słaniała się już na zawsze z czarnym stygmatem śmierci na czole, raz na zawsze usta jej były otwarte w ostatnim krzyku, a oczy wytężone nieludzko i ostatecznie piękne.

Gdzie czas ustał od dawna… W roku 2013, gdy nagrywała dla Radia Kraków prozę Brunona Schulza, Anna Polony nie przeczytała tych słów. Zinterpretowała wtedy i na kompaktowe płyty przeniosła "Sklepy cynamonowe", a opowieść "Noc lipcowa" znajduje się w tomie następnym, w "Sanatorium pod Klepsydrą". Lecz czy nie jest tak, że w każdym z opowiadań Schulza czas ustał na zawsze i czytając je, tak naprawdę czyta się nieusuwalną podszewkę usuwalnego świata? Na przykład – "Ulica Krokodyli". Gdy niemą tę baśń o mieście Polony przemienia na własny głos, słychać wtedy to, co widać, kiedy się akapity Schulza studiuje po cichu – słychać, jak z rozległej starej mapy Drohobycza cały dawny Drohobycz słowo po słowie powstaje znów. Ulica za ulicą, dom obok domu, kwartał po kwartale – powstają z przeszłości. Wreszcie zjawia się tytułowa ulica, trakt dwuznaczny, umykający pensjonarskości, pełen pieprznych niedomówień, cienistych sugestii i niepokojów godnych mowy brzuchomówcy, któremu na ramieniu siedzi lalka żywa jak dziecko, albo dziecko sztuczne niczym lalka – i któż to rozstrzygnie? Tak, wraca ulica Krokodyli. Nigdy jej nie było naprawdę, inną nazwę nosił jej pierwowzór, ale to bez znaczenia, gdyż wraca. Wraca, co nieusuwalne, co jest - tam. Słucham płyt nagranych w 2013 – i zjawia się ulica Krokodyli, kiedy "Ulicę Krokodyli" czyta Polony. Ale też wraca, tylko w innym odcieniu, ta sama ulica, kiedy tuż po wysłuchaniu głośnej lektury Polony oglądam animowany film braci Quay "Ulica Krokodyli", niemą bajkę rdzy i kruszejącego ebonitu wyłysiałych lalek, zrobioną tak, jakby ją pradziadkowie braci Quay stworzyli w epoce Wielkiego Niemowy, w czasach, kiedy na widowni "Uranii" Bruno Schulz brał nocne lekcje nieskończoności sztuki, magii powrotów, mocy pamiętania. Seans równoległy organizuję sobie – jednocześnie słucham czytania, ulepionego jedynie z chłodnej czułości, i oglądam niemy portret nieusuwalnej podszewki usuwalnego świata. I mam niewzruszoną pewność, że dziś, w roku ogłoszonym przez najwyższą władzę Rokiem Brunona Schulza, w roku dwóch krągłych jubileuszy twórcy 32 opowiadań: 130-lecia urodzin i 80-lecia śmierci tragicznej, Radio Kraków taki właśnie seans równoległy – obraz nicowany głosem, głos odziewany obrazami – powinno wydać na jednej płycie odświętnej, zwłaszcza że arcydzieła Polony i braci Quay trwają mniej więcej tyle samo minut. Mam tę pewność, ale tkwi też z tyłu głowy mojej inny sen. Gdy już zejdą śniegi – niech ruszają do Drohobycza. Tak!

Nie ma Drohobycza, jest jedynie Drohobycz usuwalny. Ale bliźniacy Quay i Polony - niechaj jadą! Na rowerach, w lipcu, w tym i zarazem w tamtym lipcu Schulza, miesiącu z opowiadania, w którym czas ustał od dawna. Niech się kolebią! Bliźniacy – na ukochanych rowerach, Polony zaś – na ramie u Stephana bądź Timothy'ego. A najuczciwiej wielka aktorka postąpi, ramy zmieniając co 50 kilometrów. Kości dla zdrowia rozprostuje, a bliźniacy i tak nie zauważą ruchów znakomitego bagażu, Polony wszak nie waży nic i drobna jest niczym każdy taper niemych filmów. I tak - na wschód! Tarnów, Rzeszów, Przemyśl i - meta. Nie ma Drohobycza, lecz dojadą na miejsce. Zapewne nie istnieje też ulica Ślusarska, ale trafią. I odnajdą kamienicę pod numerem 3, w której wprawdzie od wieków brak jest kinoteatru "Urania", lecz oni wejdą i przygotują seans. Bracia, jeden ze szpulą filmu pod pachą, znikną w nieistniejącej kabinie projekcyjnej, Polony - jak w prologu "Ulicy Krokodyli" braci Quay kustosz kinowego muzeum do tajemniczej skrzyni po prawej stronie sceny – podejdzie do nieistniejących po prawej stronie sceny organów kinowych firmy "Wurlitzer". Usiądzie wygodnie na krześle w mroku, ale nie dotknie klawiszy, nie. Nie zagra. Gdy bliźniacy puszczą swą niemą "Ulicę Krokodyli", gdy na widmowym ekranie kustosz muzeum pochyli się nad tajemniczą skrzynią i wpuści do jej wnętrza kroplę własnej śliny, aby naoliwić zębate kółka pamięci – Polony zacznie czytać "Ulicę Krokodyli" tak, jak w 2013 czytała w radiu. Zacznie głosem spokojnie dotykać słowa. Zagra. Mój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego głębokiego biurka starą i piękną mapę naszego miasta… Nikt tego nie usłyszy.

Nikt w "Uranii" nie usłyszy, jak mowa stworzona z chłodnej czułości rozjaśnia mrok niemej bajki rdzy i kruszejącego ebonitu wyłysiałych lalek. I nikt nie zobaczy, jak rdzawy mrok kadrów wzmaga chłód czytanych fraz. Tak będzie.

A później – wrócą. Przemyśl, Rzeszów, Tarnów, wreszcie Kraków. Wrócą, jak przybyli. Dwóch reżyserów na ulubionych rowerach, aktorka zaś – na ramie, zmieniając ramę co 50 kilometrów. Wrócą stamtąd. Tak nie będzie.

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki