Patrzę – a tam płacz. Tak było. I kto mi teraz dowiedzie, że łza, co ją nad boleśnie wyszeptanym przez siebie słowem "Margules" uronił pan w okularach, nie była łzą fałszywą, udawaną fachowo? Albo nawet tylko kroplą wody, przez scenografa na policzek pana w okularach spuszczoną tuż przed startem kamery. Kto i wedle jakich przesłanek wykaże mi prawdę tego nostalgicznego wzruszenia mężczyzny na tle półek z książkami w gabinecie gdzieś w egzotycznym, rozległym mieście Meksyk? Przecież w gmachu sztuczności byłem! Przecież na widowni Teatru KTO siedziałem i oglądałem gościnny występ lubelskiego Teatru InVitro – przez Łukasza Witta-Michałowskiego, na kanwie scenariusza Artura Pałygi wyreżyserowany spektakl "Margules. Nieobecność"! Przecież z wielką pilnością wszystko oglądałem, z pilnością oraz w absolutnej przytomności, więc wyraźnie widziałem i słyszałem wyświetlane na ekranie z tyłu sceny filmy ukazujące postacie snujące o Margulesie opowieści w języku Cervantesa. Zatem? Jeśli kilka tygodni temu, na przedstawieniu "Sen nocy letniej" wyświetlano film przedstawiający gadających z sobą bohaterów Williama Szekspira, to niby dlaczego w wypadku seansu lubelskiego miałbym gadające na ekranie postacie brać za ludzi realnych a nie za wyssanych z palca Pałygi bohaterów scenicznej bajki Pałygi, bohaterów fachowo przed kamerą zagranych przez aktorów oraz aktorki? Dlaczego rzeczona łza miałaby prawdą być, nie zaś udatną iluzją? I jeszcze jedna kwestia, zasadnicza, z gatunku "morderczych". Odpowiedzi na pytania te - nie mają znaczenia. Żadnego. Czy coś jest realne czy sztuczne – w teatrze, gdy kurtyna pójdzie w górę, i tak staje się elementem wielkiej fatamorgany, która do prawdy wiedzie od strony szczerego kłamstwa.
Krzysztof Jasiński - jeden z nielicznych Polaków, co Ludwika Margulesa znali osobiście, jeden z może piętnastu, góra dwudziestu rodaków, którzy o istnieniu tego artysty teatru wiedzieli cokolwiek – rzekł po seansie, iż sceniczna opowieść z Lublina to jedno, a Margules sam – to drugie, zupełnie odmienne. I żeby raczej starać się nie mieszać światów tych. Święte słowa. A zwłaszcza - oczywiste. Nie mieszać iluzji z realnością, gdyż mieszając można popaść w narracyjną, skądinąd świetną karkołomność kustosza zamku Kronborg, o którym to koneserze przeszłości Zbigniew Herbert tak powiada w eseju o najsłynniejszym z bohaterów Szekspira. Oprowadzający po tym zamku wskazuje na marmurową urnę zwaną grobem Hamleta i z solenną ironią mówi: "Oto jedyne miejsce na świecie, co do którego jesteśmy pewni, że nie spoczywają w nim szczątki księcia duńskiego". Na którymś z cmentarzy miasta Meksyk, w grobie może podobnym do tych zjawiających się w lubelskim spektaklu na ekranie, szczątki Margulesa spoczywają na pewno. Lecz przecież - nie ma go tam. Zmarłego w roku 2006 Margulesa nie ma w grobie Margulesa, gdyż aktorzy odgrywają na scenie postacie, które w mieście Meksyk, w Święto Zmarłych siedząc przy grobie Margulesa, organizują mu zmartwychwstanie, skandują: Ludwik, wyjdźże z grobu! – i duch Margulesa wychodzi spod gliny! Wychodzi, przez Atlantyk i pół Europy z południa na północ wędruje niewidzialnie, aby wieczorem wsunąć się na scenie Teatru KTO w figurę aktora Jarosława Tomicy. Niczym dybuk w żydowskiej wersji "Romea i Julii", napisanej przez Szymona An-skiego. Albo jak w pierwszych taktach 'Hamleta" duch starego króla w aktora grającego rolę snującej się po blankach zamczyska zjawy starego króla. Nie chodzi tylko o te dwie opowieści. W teatrze tak być musi zawsze, cokolwiek teatr wystawia. Aby fatamorgana zwiodła świat skutecznie - wpierw trzeba zbudzić duchy.
Nie ma Margulesa w grobie, kiedy jest na scenie, gdzie nic nie znaczy kwestia, czy to naprawdę on. W rzeczywistości był kolosem meksykańskiego teatru. Naprawdę. Polski Żyd, emigrant z roku 1957, wylądował w Meksyku, lecz mógł gdziekolwiek indziej. Został. Został, fatamorgany tworzyć zaczął, z każdą kolejną coraz doskonalsze, aż w końcu Meksyk nie miał innego wyjścia, jak ustawić go w rzędzie z Jerzym Grotowskim i Tadeuszem Kantorem, tylko z nimi. A w ojczyźnie – ani me, ani be o Margulesie. Na dźwięk jego nazwiska, brzmiącego niczym "Melquiades" – imię wielkiego magika, co napisał "Sto lat samotności" – młodzi adepci teatru na baczność stawali obok krzeseł. A w Polsce – przepastnie głucho. Alejandro González Iñárritu, reżyser oscarowy, twórca "Birdmana" i "Zjawy", przed pamięcią o lekcjach dotkliwego kłamania, branych od Margulesa, pokornie głowę opuszcza. A nad Wisłą – nieogarniona niepamięć. Nawet mniej, bo żeby zapomnieć, trzeba wpierw pamiętać, a jak pamiętać, skoro nie ma o kim? Witt-Michałowski, Tomica i Pałyga pojechali dnia pewnego do Meksyku po pamięć. Sporo jej zebrali. Na filmowych taśmach opowieści tych, co byli blisko Margulesa. Jego notatki, partytury, inscenizacyjne szkice. Anegdoty barwne. Nagranie jednego z jego licznych scenicznych dzieł. Cmentarne krajobrazy. Księgę Rudolfa Obregona "Ludwik Margules. Wspomnienia". Obrazki, co ocalały w głowie kobiety, która Margulesowi wypożyczała sprzęt do nurkowania. Filmowe nagranie asystentki Margulesa, śpiewającej starą pieśń specjalnie dla jego ducha. Kilka słów obwoźnego sprzedawcy hamburgerów. Łzę w oku pana w okularach. I także te frazy, słowa fundamentalne dla fatamorgany: Pamięć to kłamstwo! Jeśli ktoś bardzo chce, żeby coś było – to było! Nie wierzę w ani jedno słowo padające po: "Pamiętam"! A może zdania te nie Margules ułożył? Może z palca swego wyssał je Pałyga, zaś Witt-Michałowski kazał im udawać, że przybyły aż z Mexico City? Jak było naprawdę – to zupełnie obojętne. Obojętne, bo wybrali teatr.
Witt-Michałowski i Pałyga mogli zdecydować się na ulepienie czegoś podobnego do monograficznego odczytu o Margulesie, ilustrowanego prawdziwymi wykopaliskami. I wtedy robilibyśmy na ich wykładzie notatki, żeby się prawda gdzieś nie zapodziała z nieubłaganym upływem czasu. Tak, mogli skonstruować solenny wykład uniwersytecki, lecz zaufali sztuce teatralnej fatamorgany, inkrustowanej wykopaliskami, których prawdziwość fatamorgana wzięła w nawias – znów zadziałała bezlitosna fraza Vladimira Nabokova: Rzeczywistość nic nie znaczy bez cudzysłowu. Zrobili fikcję, coś jakby sceniczny esej o dalekich przygodach w kraju wybujałych kaktusów i radosnej śmierci, przygodach bohatera, co nosi baśniowe nazwisko, pasjami pali fajkę oraz bywa ostro nerwowy, zwłaszcza gdy bawi się w fatamorganę.
Jaki jest ten esej jako dzieło sztuki teatralnej – to inna rozmowa, temat na inny, raczej szary tekst. Teraz niech starczy, że esej taki w ogóle zaistniał. Zdumiewające. Dziś, kiedy w teatrze nie ma teatru, gdyż panoszy się publicystyka – w Lublinie mówią o czymś tak archaicznym jak pamięć. Na scenach interweniuje się w kwestiach dla narodu palących – a oni wracają do istoty teatru, wywołują ducha człowieka, którego nikt w narodzie nie zna. Bardzo to przyjemne.
Paweł Głowacki