Rok, dwa lata temu zdumiało, że staruszek nie miał żalu do świata o zapomnienie. Pierwszy dzień swego nieistnienia w głowach najbliższych przyjął za naturalną kolej rzeczy. Ukłuło to. Tak, ukłuło. Dziś zaś - wraca. Powtarza się igła. Odszedł Jerzy Trela. A w głowie – nagły powrót końca innego końca, końca sprzed roku, dwóch. Zjawia się ostatnia, pożegnalna scena dwugodzinnej opowieści teatralnej - tamten epilog bez cienia żalu. Opustoszały salon domostwa, za oknami cichnie stukot odjeżdżających powozów. Żywego ducha w salonie, żywego ducha wszędzie, od kuchni, po ścieżkę przez sad. Tylko staruszek Firs, zgarbiony przy drzwiach wyjściowych z salonu, naciska klamkę i puszcza ją, naciska i puszcza, naciska i puszcza, i jeszcze raz, i znów, i ostatni już raz… Nie da się. Sił za mało, by otworzyć, wyjść, zapytać: Jest tam kto?...
Odszedł Jerzy Trela, zjawia się iluzja z przeszłości. Nic zaskakującego w tym nie ma. Na słabo zaludnionej wyspie najpotężniejszych magów sceny, którzy posiedli sztukę przemieniania słów w świat mocny jak nasz, heroicznie zwany przez nas prawdziwym - są to powroty nieuchronne. Z każdym Prosperem teatru bywa po śmierci tak, że prawdą życia Prospera staje się na wieki wieków prawda jego fenomenalnej fikcji a nie prawda jego oczywistej rzeczywistości. Owszem, można na dłonie wsunąć cudne, z atłasu, skórki i złotej koronki klockowej wykonane przez ojca Williama Szekspira rękawiczki, lecz jakież to ma znaczenie wobec snu syna, snu o Learze przeglądającym się w znużonych słowach Błazna? Po cóż – pyta Jorge Luis Borges, dobrze znając odpowiedź – po cóż sprowadzać do skromnych wymiarów dokumentalnej biografii lub realistycznej powieści wściekłość i wrzask Makbeta? A Antoni Czechow? Gdy zamknięte na klucz drzwi salonu w rodzinnym domu Lubow Raniewskiej zbyt oporne się stają dla pergaminowej dłoni staruszka Firsa – nikomu nie przyniesie ulgi medyczna wiedza o prątku gruźlicy, który w Badenweiler zabił stwórcę Firsa. Stanisław Wyspiański bez końca malował będzie słynny pastelowy portret Ludwika Solskiego w niemej roli Starego Wiarusa, a nie w roli męża drugiej z trzech ukochanych żon. Tak, na wyspie Prosperów iluzja to jedyny sposób istnienia wiecznego, więc nigdy już nie zdarzy się inaczej, jak tylko tak: na dźwięk słów "Jerzy Trela" nikt, poza garstką, nie rzeknie: "Georgeta Trela", za to każdy recytować zacznie: Samotność – cóż po ludziach, czym śpiewak dla ludzi?, a po chwili wyszepce: Chcę, żeby w letni dzień/ w upalny letni dzień/ przede mną zżęto żytni łan. Każdy pomyśli: "Gustaw-Konrad i Konrad, i Konrada Swinarskiego Dziady oraz Wyzwolenie". Ja także. To nieuchronne. Lecz dziś znienacka wróciło widmo staruszka Firsa.
Dziwna wizyta. Czemu on? Homer mawiał o zmarłych: milcząca większość. Stary sługa Firs, ten Firs, Firs Treli, powrócił może dlatego, że – ulepiony z samych tylko słów Czechowa - był najklarowniejszym oporem, postawionym milczeniu z metafory Homera? Tak, czy inaczej - pewnego wieczoru w czasach zarazy, rok, dwa lata temu, Stary Teatr transmitował seans czytania "Wiśniowego sadu". Właśnie – jedynie czytania. Oto młodsi aktorzy, więc wszyscy aktorzy, na krzesłach w sali pustej, bez właściwości, obojętnie neutralnej. Trela – z boku. Sługa Firs – na marginesie słów innych figur Czechowa, słów jak pszczoły w ulu. Jasne, lepkie, wielkie buczenie – i staruszek Firs ulepiony z szarego głosu. Z barytonowego zmierzchu Treli i ze zmęczenia Treli, znieruchomiałego na krześle za plecami buczącego życia. Sił u Firsa było ledwie tyle, by kartki aktorskiego egzemplarza przewracać powoli, powoli. Ale to nic. Mało? Przecież wystarczyło do istnienia. Nie? I starczyło, by wrócić dziś. I tak, jak wtedy, tak i teraz, w wyobraźni mojej – ruszyć w drobną podróż. Idzie więc Firs. Nie opuszczając krzesła - wstaje, człapie do drzwi, których nie ma, lecz które ja widzę wyraźnie, i naciska klamkę, kilka razy. A potem mówi. Zamknięte… Wyjechali… Zapomnieli…
W innym śnie - "Powrocie do ziarnka" Alejo Carpentiera - wiekowy Murzyn zjawia się późnym popołudniem na placu śmierci pałacu, gdzie przez życie całe służył rodzinie Don Marciala, markiza Kapelanii. Czego tu chcesz, stary? – pytali go z rusztowań robotnicy, zabijający pałac, burzący go od dachu, metr po metrze, ściana po ścianie, w dół, w dół, do zera ziemi. Nieubłaganie znikało domostwo; duchy zmarłych odeszły, widząc, że za kilka dni, góra miesiąc, nie będą miały gdzie żyć; pamięć traciła ściany, okna, drzwi, schody, poręcze i klamki – za dni kilka, góra miesiąc, już nie będzie czego naciskać i puszczać, naciskać i puszczać, naciskać i puszczać. Lecz wiekowy sługa nie odpowiedział. Wspierając brodę na lasce - usiadł pod posągiem Cerery przed zabijanym domem. Czekał, aż wszyscy odejdą o zmierzchu, czekał na ciszę. Nie trwało to długo. Mak zasiany. I wtedy stary sługa, powiada Carpentier, zrobił dziwny gest, zataczając koło laską ponad cmentarzem kamiennych płyt. Zawrócił czas, wskazówki ruszyły w przeciwną stronę. Czarne i białe kwadraty marmuru wzleciały na piętra, tworząc podłogi. Kamienie w celnych skokach zasłoniły wyrwy w murach. Orzechowe nabijane gwoździami odrzwia weszły z powrotem w ramy, podczas gdy śruby w szybkich obrotach zagłębiły się w swoich dawnych otworach. Pałac zmartwychwstawał, a wraz z nim – cała przeszłość. Było tak, jak gdyby stary sługa, zataczając koła czarodziejską pałeczką Prospera, budził rumowisko i zarazem uruchamiał słowa opowieści o losach rodziny markiza, tyle że opowieści sunącej w kierunku odwrotnym niż opowieści mają w zwyczaju sunąć. Od śmierci markiza – do jego pierwszego krzyku. Od trupa pałacu – do błotnistej łąki, czekającej na pałac. Cegła po cegle, słowo po słowie – duchy zmarłych wracają, odzyskują utracone ciała, rok po roku tracą swe lata i z każdą taką stratą coraz mniej jest w nich lęku przed śmiercią. W bajce Carpentiera jest prawie tak samo, jak w czasach zarazy było rok, dwa lata temu, kiedy Trela czytał zdania Firsa.
Głos Treli. Ta intonacja, ten rytm, to akcentowanie… Niepowtarzalny! Magnetyczny! Hipnotyczny! Przepiękny! Pamiętny! Genialny! Potężny!... Koturnowe przymiotniki, te i dziesiątki bliźniaczo odświętnych, choć przecież słuszne - są w istocie niepełne, nieuchronnie bezsilne. Lecz w ogóle jest chyba tak, jak we frazie klasyka, gdyby lekko zmienić słowa. Otóż, gdy człek mówi o sztuce Treli, to kiedy skończy, zawsze ma wrażenie, iż powiedział – za mało. Opowieść o zmartwychwstającym pałacu to też nie jest wszystko. Lecz w przeciwieństwie do przymiotnikowych koturnów, epatujących świat spiżową pewnością swego skandującego brzmienia, fikcja – pomijając trupy pseudoliteratury społeczno-edukacyjno-krzepiącej - jest formą jawnej bezradności, pytaniem zawsze bez odpowiedzi, sztuką rozczarowywania, sługą hasła "Zawodzę!", metaforą dłoni bez nadziei naciskającej i puszczającej klamkę drzwi zamkniętych na amen. Jeśli mowa o sztuce Treli - "Powrót do ziarnka" to wciąż za mało. Tak. Lecz znacznie, znacznie więcej niż semantyczny sandał na farsowo wielkim obcasie. Staruszek Firs nie człapie w wysokopiennym obuwiu wyjętym z teatru starożytnych Aten. On szura miękkimi pantoflami. Filc, zamsz, wełna może.
W innej fikcji, zataczając magiczne koła laską, stareńki sługa Don Marciala uśmiecha się, bo choć Trela naprawdę tkwi nieruchomo na krześle i choć naprawdę ma na stopach zwyczajne, prywatne półbuty - w drodze od nagle wyrosłych drzwi nieoczekiwanego salonu, do nagle zaistniałej w salonie kanapy, Firs szura filcem. Dzieje się tak, gdyż Trela, czytając na głos frazy Firsa, przywołuje pantofle, drzwi, kanapę i ruch. A wcześniej i później – resztę ingrediencji rodzinnego domu Lubow Raniewskiej, po wiekach wracającej z Paryża.
Pokoje więc, wszystkie pokoje, widok z okien na kwitnący sad wiśniowy, salon, drzwi między pokojami, płonącą w dłoni Duniaszy świecę, miłosny bukiet Jepichodowa, dzwoniący u paska Warii pęk kluczy, imbryk z kawą, szafę, krzesła, stoły, tamte buty, tamte pledy, tamte suknie, tamtą kapliczkę przy studni, to i owo, wszystko, tamto wszystko. Oczywiście, jeszcze staroświecką liberię Firsa przywołuje Trela, jeszcze jego wysoki kapelusz, i tużurek codzienny, i kiedyś białą kamizelkę, i pantofle, i jeszcze jego laskę… Nie świat cały, nie, ale z pewnością światek cały. I duże, dziwne kamienie na polu, niepokojące. Kamienie - powiada Czechow – które kiedyś snadź były płytami nagrobnymi. Może one są sednem? Przecież Firs, który ma lat 87 - ledwie 7 więcej niż Trela w popołudnie swoje śmierci - wciąż zdaje się zapadać w otchłań tamtego świata i przemycać z dalekiej przeszłości łupiny jakieś, resztki, drzazgi, choćby smak dawnych suszonych wiśni, albo nastrój wcale nie mądrego dnia zniesienia pańszczyzny. Wiele razy zjawia się Firs w „Wiśniowym sadzie”, choćby tylko jako samo imię, zjawia się aż 21 razy, lecz mówi niewiele. Co więc robi? Jest. Jest gdzieś z boku, z duchami. Na marginesie rozmów między żywymi – gdzieś w kącie słucha zmarłych. Nie jest ich mało w rodzinnym domu Raniewskiej. A ci, co żyją - czyż nie są samotni aż tak, jak członkowie milczącej większości Homera?
Doprawdy, nic spektakularnego w sztuce Treli nie ma. Cienia bombastyczności. On zwyczajnie pozwala starym słowom odzyskać przeznaczony im świat fizyczny. I tyle. Wiem, jest to sztuka dostępna niewielu. Ale wiem także, iż u Treli umiejętność nadawania mówionymi słowami ciężaru masom powietrza wokół słów jest wręcz groteskowo naturalna. Wszystko dzieje się – jak gdyby nigdy nic… Dzieje się? Jest? Pozwala? Teraz pozwala? Wciąż jest? Wciąż zatem czas teraźniejszy, już niemożliwy? Nic się nie stało? Nie stało się, co się stało?
Forma czasu teraźniejszego. Gramatyka ułudy. Gramatyka pocieszenia. "Jest". "Jest". Nie, nie poprawię tego. Niech tak zostanie przez chwilę. Choćby do poniedziałkowego pogrzebu. "Jest". A poza tym - iluż bohaterów teatralnych umiera o 22.00, a na drugi dzień o 19.15 - jak gdyby nigdy nic – wraca i znów jest, aby o 22.00 umrzeć kolejny raz! Czy komuś przeszkadza ten upór?
Staruszek Firs więc znów, jak gdyby nigdy nic, wstaje z krzesła, nie ruszając się z krzesła. Widzę to, jak widziałem za pierwszym razem. Wyrósł na staruszku tużurek codzienny i biała kamizelka, zjawiły się, gdyż Trela czyta zdania Firsa. I nie ma Firs żalu, że inni samotni zapomnieli o nim. Wszak od jakiegoś czasu on sam wprawia się w zapominaniu samego siebie, zwłaszcza gdy na jawie będąc – błąka się cicho w zaświatach, między zmarłymi. W tak samo tylko na chwilę stworzonych miękkich pantoflach, bez żalu idzie Firs do chwilowych drzwi tymczasowego salonu i kilka razy naciska klamkę, która potrwa niedługo – tyle, co dotyk palców Firsa. Naciska, puszcza, naciska, puszcza, naciska, puszcza… Coraz słabiej, coraz wolniej. Aż w końcu nie ma już sił, by nacisnąć jeszcze raz. Starcza jej tylko na parę słów. Na jedno. A po chwili nawet i na to już nie.
Paweł Głowacki