O tak, rzeczy też żyją, zawsze to powtarzam, rzeczy też w pewien sposób żyją. (Pauza.) Dajmy na to: lusterko. Nie potrzebuje mnie. (Pauza.) Dzwonek. (Pauza.) Dźga jak nóż. (Pauza.) Jak dłuto.
Samuel Beckett "Szczęśliwe dni"
Inne będzie światło w lipcu. Miękkie i bez jednego źródła, jak gdyby sunęło zewsząd, jak gdyby świecił każdy atom. I 9 szarych, niskich ławek seansu "Arcadia" w zupełnie innym powietrzu się zjawi, powietrzu lekkim i nie do poznania ogromnym, bez krańców, przy którym garstka powietrza zamarłego pod włączonymi reflektorami w pudełku sceny Teatru KTO przy ul. Zamoyskiego 50 jest wzruszająco tycia i jałowa zupełnie. A w lipcu, przy wietrze, choćby lichym, może zjawią się na Rynku Głównym zapachy warzywnych straganów Kleparza i przypomną kształty i odcienie warzyw i owoców, ułożonych w piramidy, podobnie jak na straganach targowisk Neapolu 60 lat temu, które w poemacie "Et in Arcadia ego" Tadeusz Różewicz słowami odmalował jako martwe natury. Tak, możliwe, że zapachnie na Rynku gronami cytryn o liściach sztywno lakierowanych, bananami w czarne plamy, łysymi głowami melonów, co mają skórę nosorożca, i jeszcze ślepymi czaszkami kokosowych orzechów, pokrytych kruszejącym, brunatnym włosem, rozłupanych, z śliną w ich białym wnętrzu… Lepki ten, mleczny miąższ - w świetle neapolitańskiego, krakowskiego, każdego słońca, on zdaje się mrowić niczym robaki śmierci w trupie Poloniusza zawleczonego przez Księcia do niszy pod schodami zamku Elsynor, jeśli dobrze pamiętam – wiodącymi na krużganki. Jeśli dobrze pamiętam… A jeśli źle? Lub w ogóle?
W poemacie, kronice wędrówki przez Neapol, demistyfikującej piękno Neapolu, Różewicz uczy, iż czas teraźniejszy niemal doszczętnie dławi czas przeszły. Pamięć niczego nie przechowuje w stanie nietkniętym, niczego nie zwraca, niczego poza pocieszającym złudzeniem, że oto – wróciło! Wróciło, co było! Nie widzisz?! Spójrz jeszcze raz! Przecież to ojciec! A to matka, jak żywa! O, wuj Staszek, w tym samym, co zawsze kapeluszu! I ciotka Hela w kościółkowej sukience! I wszyscy na czarno, bo znów – po iluż to latach, mój Boże – znów idzie tamten zamierzchły kondukt żałobny, idzie, gdyż wszyscy jeszcze żyli, wszyscy, prócz tego, co go niosą z przodu w zamkniętej skrzyni, spokojnego już zupełnie, Panie świeć nad, i pod Twoja obronę, i tak dalej, amen…
Początkiem wyreżyserowanej przez Jerzego Zonia "Arcadii" jest koniec świata. Jeden z niezliczonych, od zawsze niezliczonych końców, których nie przestanie przybywać, przynajmniej na razie. Otwarciem "Arcadii", u zarania której tkwi poemat Różewicza, jest koniec świata dla tego jednego, co go niosą z przodu. Nie, opowieść Zonia to nie sceniczna kalka poezji, nie odtworzenie w trzech wymiarach obrazów lepionych ze słów, nie rozpisana na głosy rapsodyczna msza za umierające dawne piękno ani żadna inna forma wiernej adaptacji poematu. Nie. Jak rzekłby Tadeusz Kantor, mistrz Zonia, "Arcadia" to jest Zonia odpowiedź, niema odpowiedź na opowieść Różewicza - gestów na słowa. Taka, jaką był Zonia seans bawiący się napisanymi światami Bohumila Hrabala. "Et in Arcadia ego" – Ja, śmierć, jestem nawet w Arcadii. Ta fraza pierwszy raz zjawiła się pod obrazem Guercina. Od czterystu lat w rogu obrazu widać czaszkę, po której idzie mucha, znak rozkładu i wysłanniczka Władcy Much, a obok czaszki - znieruchomiała mysz, symbol czasu dławiącego pamięć przeszłości. Jeśli ona, ta, jak rzekłby Kantor: Piękna Pani, jest nawet w Arcadii, to cóż się dziwić, że na zakończenie teatralnego sezonu w KTO, swobodnie weszła na scenę w gmachu przy ul. Zamoyskiego 50.
Nie było muchy, ni myszy, a czaszka – tylko do wyobrażenia. Za to było 9 postaci w żałobnych czerniach. A może 9 widm, duchów? 9 człekokształtnych powidoków pamięci Zonia, bezsilnej jak wszystkie pamięci? Jego ciotka Hela, jego wuj Staszek? I wszyscy bliscy, którzy żyli, gdy Zoń był mały? Wszyscy, prócz tego już spokojnego, co go w zamkniętej skrzyni nieśli - kto wie, kto pamięta, czy aby nie wtedy właśnie, gdy Różewicz pisał poemat „Et in Arcadia ego”? Oni więc? Tacy oni weszli w ostatni dzień teatralnego sezonu na scenę KTO i spojrzeli na żywych, spokojnie nieśmiertelnych w krzesłach na widowni? Jedno pewne – odzież dziewięciorga gości była realna, konkretna, spoza iluzji. I jest. Nawet cienia oniryzmu. Tylko niewzruszoność rzeczy prawdziwych. Piękne, czarne suknie, takież garnitury, odświętne koszule, zacne szelki, krawaty, taktowne nakrycia głów i obuwie odpowiednie na ostatnią drogę, nie ostatnią tych, którzy przyszli odprowadzić, lecz czyż nie należy elegancko wprawiać się, aby być gotowym, gdy nadejdzie pora? A wszystko to - niegdysiejsze, dyskretnie spatynowane, jak z szafy od lat nieotwieranej wyjęte, otrzepane z kurzu, odprasowane, wyglancowane. Odzież sędziwa, co trwa, gdy od dawna już nie ma tych, którym służyła. Przy tych wiele pamiętających kostiumach w „Arcadii” Zonia wracają słowa W.G.Sebalda o obrazach Jana Petera Trippa, o jego dotkliwych martwych naturach. Rzeczy (zasadniczo) trwają dłużej od nas, toteż wiedzą o nas więcej niż my o nich; osadziło się w nich wszystko, czego z nami doświadczyły, i faktycznie są otwieraną przez nas księgą naszej własnej historii. I dalej: Rzeczy gapią się na nas. A wreszcie to: Nie wiadomo w końcu, kto widzi, a kto jest widziany, kto maluje, a kto jest malowany.
Teraźniejszość niemal doszczętnie morduje przeszłość. A więc jednak nie – doszczętnie. Nie bezpowrotnie, gdyż istnieje jeszcze, żyje to małe, pocieszające słówko „niemal” – szansa na powrót tego, co utracone, na powrót choćby najmarniejszy, lecz jednak. Słówko "niemal" żyje w rzeczach, co zostały po żałobnym kondukcie. I żyje w starych ławkach – 9 szarych ławkach, które w prologu "Arcadii" 9 widm przenosi z widowni na scenę, by z ich pomocą snuć przez zaledwie godzinę szkic każdego życia, poczynając od sceny końca, w której jedna z ławek jest znakiem trumny, otwierającej pochód.
Pogrzeb zatem na początek, a później kilka parominutowych pantomimicznych impresji, nieświętych epifanii, migawek, na moment ożywionych starych fotografii, trochę zmętniałych, trochę zżółkłych. Stypa, Narodziny, Szkoła, Miasto, Wojenne zabawy, Wesela, Znój pracy i wreszcie Szpital, z którego nie będzie już wyjścia na naszą stronę, w nasz czas. Domknięcie pętli. Koniec. Koniec, od którego 8, 9 lub 10 lipca, jednego z tych trzech dni 35. Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Ulicznych w Krakowie, Zoń znów rozpocznie swą melancholijną, nostalgiczną "Arcadię". Znów, lecz tym razem w jej naturalnym środowisku – gdzieś na wielkiej płycie Rynku Głównego, w samym centrum arkadyjsko cudnego miasta, być może starego niczym Neapol, demistyfikowany przez Różewicza w „Et in Arcadia ego”. Siedząc na innych ławkach, ludzie patrzeć będą na opowieść, w której 9 szarych ławek zagra wiele, wiele ról – wszystko, co zapamiętały z długiego istnienia. Albo może co ludzie opowiadali sobie w swych głowach, siedząc na nich chwilę tylko lub całymi popołudniami. Laurent Graff, którego esej „Szczęśliwe dni” jest Zoniowi bliski bardzo, powiada: Człowiek siedzący na ławce nie należy już do rzeczywistości, a w każdym razie odcina się od niej. To proste siedzisko czyni zeń poetę i porusza jego horyzonty. Jeżeli istnieje jakieś miejsce, które nie podlega tumultowi świata, jest nim właśnie ławka.
W pszczelim tumulcie lipcowego miasta Zoń niemo opowie o losie. Początek-Środek-Koniec. I tyle. Będzie trochę podobny do Jakuba z "Jak wam się podoba", co w niewielkim monologu pomieścił siedmioaktowy dramat, zwany życiem. Od zaślinionego niemowlęctwa, przez spasioną dojrzałość, po dzieciństwo powtórne, gdy traci się zęby, włosy, w końcu - oddech. Traci się wszystko, bo wszystko zostaje. Wszystko, co naprawdę ważne. Suknia, krawat, marynarka, koszula, spodnie, buty, szelki, kapelusz, 9 szarych ławek.
Paweł Głowacki