Don Fabrizio przejrzał się w lustrze szafy. Rozpoznał raczej swoje ubranie niż siebie.
Giuseppe Tomasi di Lampedusa "Gepard"
W dole, na długim blacie, jak w epilogu "Wielopola, Wielopola" Tadeusza Kantora, pokrytym białym prześcieradłem, między guzikami, nićmi, strzępami tkanin, próbkami kolorów i masą innych różności krawieckich i nie tylko – leżą reprodukcje ogłoszeń prasowych sprzed dziesiątków lat. Ośrodek Teatru Cricot 2 skupuje! Stare trencze, prochowce, fraki, także spodnie i marynarki, koszule, chałaty, w dawnych fasonach, najlepiej koloru piaskowego, ale i czarne, szare, a także wiekowe walizki, monokle, meloniki oraz cylindry! W siedzibie przy ul. Kanoniczej 5, poniedziałek-piątek, w godzinach 10.00 – 13.00!... A w górze, wysoko pod sufitem? Co? Gdy spojrzeć, przypomina się "Tkanina" Zbigniewa Herberta. Bór nici wąskie palce i krosna wierności/ oczekiwania ciemne flukta/ więc przy mnie bądź pamięci krucha/ udziel swej nieskończoności. W górze – chmura tkanin o ludzkich kształtach. Niegdyś - tłum rezydentów sędziwych szaf. Ciemny bór kostiumów. Choćby płaszcz, ten tam, przed suknią, za marynarką. Płaszcz biedny, marny, zblakły…
Wuj Karol, okutany tym płaszczem w tonie siwiejącej czerni, który dziś zastygł w locie na niezbadane wyspy i z lekko rozpostartymi rękawami wisi pod sufitem ogromnej sali Cricoteki - ponad 40 lat temu wiele razy, w setkach teatrów świata całego, meblował pamięć Tadeusza Kantora. W seansie "Wielopole, Wielopole", z bliźniaczym Wujem Olkiem w te i nazad przemierzając scenę, szukali dla szafy kąta takiego jak kiedyś, podobnego do kąta pokoju na plebanii; dociekali, gdzie leżała tekturowa walizka, blachą okuta na ośmiu rogach; rozstawiali krzesła, stół, okna, drzwi, w końcu i samych siebie, nie mogąc dociec, który z nich jest Wujem którym właściwie. Z szarych sprzętów i pustki niepewnie lepili replikę odległego pokoju, konstruowali falsyfikat kawałka przeszłości, żeby inne widma, co rychło przybędą z wizytą i sprawdzą, czy w głowie Kantora wszystko wciąż jeszcze skutecznie udaje jego życie najdawniejsze - poczuły się naraz jak czuły się wtedy, między wojnami, w realnym pokoju plebanii kościoła w Wielopolu, gdy wszyscy jeszcze żyli wiecznie, krążenie pór roku miało być perpetuum mobile i nikt nigdy miał nie opuścić swojej marynarki, sukni, koszuli, butów ni kapelusza. Rzecz jasna, na noc, do snu – tak. Lecz nie na amen. Tak było… Ale jednak - został płaszcz. Płaszcz pusty doskonale. Może nie tylko on, może coś jeszcze. Nawet na pewno zostało coś, jednak – niewiele. I coraz mniej rok po roku.
Płaszcz tedy, kapota w tonie siwiejącej czerni. Pusty płaszcz Wuja Karola, a obok, rękaw przy rękawie, bliźniaczy w fasonie i identycznie pusty płaszcz Wuja Olka. Pod sufitem, mniej więcej do połowy zasłoniętym nieprzeliczoną chmarą innych kostiumów teatralnych z wielu seansów Kantora, pustych kostiumów o lekko rozpostartych rękawach, nogawkach, połach, falbanach i kołnierzach, kostiumów znieruchomiałych na wytyczonej w powietrzu drodze. Zamarzniętych całkiem jak naga postać mężczyzny, co na ostatnich obrazach Kantora, obrazach, portretach, autoportretach cyklu "Cholernie spadam" - leci głową w dół, nie ruszając się z miejsca wysoko nad maleńkim kościołem w Wielopolu. Lub niczym emeryt Szymcio w tak dla Kantora istotnym opowiadaniu Brunona Schulza, gdyby w finałowej frazie nadać monologowi Szymcia zamrażającą lot formę teraźniejszą i niedokonaną, mówiąc: A mnie niesie wyżej i wyżej w żółte, niezbadane, jesienne przestworza. Albo wreszcie jak tłum widm, zbitych w napowietrzny korowód, jak to wielogłowe plemię zjaw, które na rozległym płótnie Jacka Malczewskiego „Melancholia” nieruchomo wysuwa się z drobnego obrazu, ukazanego z boku rozległego płótna, i mijając postać malarza, skuloną przed drobnym obrazem, nieruchomo płyną nad podłogą malarskiej pracowni ku uchylonemu oknu, przy którym na zewnątrz, już w ogrodzie, stoi kobieta w czarnych szatach, trupio spokojna, z rękami skamieniałymi w geście takim, jakby od zawsze wiedziała, na jakiej szerokości i długości geograficznej której planety spoczywają niezbadane wyspy, oraz jakby od zawsze miała pewność, że właśnie tam nieuchronnie powiedzie korowód, gdy tylko obudzą się farby…
"Melancholia" Malczewskiego i nowa w Cricotece wystawa "Osobiste. Kostiumy Teatralne Kantora". Dobre towarzystwo. Nie tylko dlatego, że „Melancholia” to jeden z najistotniejszych dla Kantora obrazów. I także nie z powodu oczywistych podobieństw między zamarzniętym lotem widm olejnych i zamarzniętym lotem człekokształtnych tkanin pod sufitem Cricoteki. Istotne zdają się być początki lotów. Tak u Malczewskiego, jak w konstrukcji Justyny Droń i Bogdana Renczyńskiego – kronika napowietrznej podróży, nagle skamieniałej, zaczyna się tu, na dole. U Malczewskiego - w drobnym obrazie z boku malarskiej pracowni. W Cricotece – w zaułku na prawo od wejścia do sali ogromnej. Renczyński i Droń – niczym w "Wielopolu, Wielopolu" Wujowie Karol i Olek kawałek pamięci Kantora – zbudowali w zaułku teatralną garderobę, gdzie wszystko – każdy z twardych snów scenicznych Kantora – się zaczynało. Gdzie kostiumy nabierały żywotności widm, w które aktorzy się proteuszowo przemieniali za dotknięciem pudrów, szminek, kremów i zwierzęcego lęku przed wściekłością Kantora, nigdy nie dość nasyconego sceniczną doskonałością. Choćby Renczyński.
Gdy dzień przed wernisażem ułożonej przez siebie wystawy "Osobiste…", kiedy nikogo w ogromnej sali nie było, Renczyński zamarł na środku, zadarł głowę i patrzył na puste, wśród innych pustych kostiumów znieruchomiałe pod sufitem szaty Rekruta, Żołnierza, Lokaja Księżnej, Osobnika Świętej Pamięci i jednego z Ludzi Władzy, na te szaty widm, którymi był w seansach Kantora – jakie opowieści, jakie i jak odległe, zaczynały cudownie snuć się w głowie jego? Co zobaczył, patrząc na nieruchome, miękkie skorupy? A inni aktorzy? A cywile, którzy nie byli aktorami Kantora, którzy w ogóle nie byli aktorami? Skupując starą odzież, stare nakrycia głowy i inne stare bibeloty, Kantor skupował w istocie resztki cudzej przeszłości. Ktoś jutro, pojutrze, kiedyś rozpozna je pod sufitem Cricoteki? Ocalałymi śladami pamięci nieznanych sobie ludzi próbował Kantor na scenie sklecić echo pamięci własnej. Wuja Karola i Wuja Olka marniutkie płaszcze w tonie siwiejącej czerni, obszerne niczym namioty – w której szafie wisiały bez oznak życia aż do dnia, kiedy Teatr Cricot 2 zamieścił w prasie ogłoszenie o chęci zakupu wszelkich resztek czasu przeszłego dokonanego?
Którakolwiek to była skrzynia dwudrzwiowa, oszklona, z mosiężnymi zamkami, w jakimkolwiek zacnym domu krakowskim stała ona, dokumentnie zapomniana, i czyjkolwiek wnuk ją po anonsie Kantora otworzył, będąc w finansowej potrzebie – dwie kapoty w tonie siwiejącej czerni, kilka miesięcy później na wieszaku w garderobie podobnej do tej zbudowanej w Cricotece wisiały, zaś Lesław i Wacław Janiccy próbowali przed lustrami zmienić się w Olka i Karola, Wujów nie do odróżnienia. Mieli do dyspozycji to, co teraz tkwi w garderobie Renczyńskiego. Puzderka, flakony, pędzelki, chustki, szpatułki, inne jeszcze czarodziejskie różdżki Proteusza. Do tego papierosy, żeby się zrelaksować. I filiżanki, bo kawa była, kawa jest w garderobie - nieuchronna. Co jeszcze?
Jeszcze parę minut zostało. Czas wolny, bo Wujowie już gotowi. Może więc karcięta? Jedno, góra dwa rozdania? O co? Wiadomo o co! Proszę bardzo! Cztery piki, skurczybyki! Ciach w piach! Co, już dzwonek? Szkoda. Dokończą później.
Zarzucają na ramiona siwiejące płaszcze, na identyczne głowy zakładają meloniki nie do odróżnienia nawet za chińskiego boga. Zaraz zaczną na scenie szukać dobrego kąta dla szafy podobnej do tej na plebanii w Wielopolu przed ostatnią wojną. I do każdej innej, gdziekolwiek, we wszystkich przeszłościach. Zaraz zaczną kłócić się o miejsce walizki z okutymi rogami…
Po prostu "Wielopole, Wielopole" zaraz zacznie się na dobre. Kolejny raz. Zacznie się nieudany powrót. Odegrane zostanie stare, piękne fiasko. By tak wiele się stało - starczyło spojrzeć na puste kostiumy pod sufitem. Na dwa płaszcze o lekko rozpostartych rękawach. I poczekać.
Paweł Głowacki