Czy nie chcesz wiedzieć czegoś z mojej przeszłości, co w przyszłości oczekuje i ciebie?
Jorge Luis Borges "Tamten"
Kilka dni temu zjawiła się taka, jak ją niegdyś uwieczniono. Biało-czarna. Ona i reszta kształtów w filmowym kadrze. Z latami - nic nie zblakło. Jak gdyby nie minął potężny czas, a ledwie dni parę. Magia filmu, alchemia zdjęć ruchomych, pozwoliła jej wrócić z daleka, z bardzo daleka, i bez żadnych uszczerbków. Zjawiła się biało-czarna, bo gdy telewizja rejestrowała jej występ, niby skąd kamerzysta wziąć miał cymes kolorowej taśmy? I tak samo, w tonacji śniegu zmieszanego z nocą, kilka dni temu jawił się jej letni kapelusz, przystrojony papierowym ogrodem, z pajęczyną woalki spływającą z miękkiego ronda; i długie jak na rękach Rity Hayworth w pamiętnej "Gildzie" mroczne rękawiczki; i wreszcie klipsy wielkości mandarynki, które w epilogu nagrania niespiesznie odepnie, wcześniej zsunąwszy rękawiczki i odłożywszy na bok kapelusz. Muzyka Zygmunta Koniecznego, przez Stanisława Radwana grana na pianinie, cichnie po chwili. Już? Już jej nie ma, prawie w ogóle. Tylko czasem przytrafia się światu, od wielkiego dzwonu. I wtedy wszyscy skandują chóralnie: Coś podobnego! Jaka ładna ta nowa piosenka!...
Kiedy to wszystko się zdarzyło, ten występ, to nagrywanie jej śpiewającej, to uwiecznianie finalnej frenezji gości na tyciej widowni Piwnicy pod Baranami? Rok 1966, tak. Boże dobry! A dziś - znów zaśpiewała, kropka w kropkę ona tamta, niegdysiejsza. Zaśpiewała piosnkę tę samą, co wtedy, i dokładnie tak samo, gdyż na zawisłym nad sceną krakowskiego klubu "Loża" białym prostokącie wyświetlono dwuminutowy film sprzed lat 56 – powtórzono tę wokalną, uroczą deklarację erotycznie rezolutnej małej Gieni. Tak, 36-letnia Krystyna Zachwatowicz, biało-czarna na ekranie – sobie samej, dzisiejszej, 92-letniej Krystynie Zachwatowicz, w fotelu przed ekranem siedzącej z kruchymi dłońmi na grzbiecie szarej laski, patrząc jej prosto w sędziwe oczy, na piękne urodziny w prezencie zaśpiewała z głębi czasu. Znów była Gienią w kwietnym kapeluszu, klipsach mandarynkowych i rękawiczkach niby ciemne anakondy. Była Gienią skromnie chwalącą się, że taka głupia, to nie jest, że może głupia, lecz aż tak, to chyba nie, bo od razu wie, czego jeden pan od niej mocno chce i chce… Po chwili – cisza. Już nieruchoma, młoda twarz na ekranie. Lecz nie był to koniec ich urodzinowego spotkania.
"Jakie to dziwne – powiedziała – jest nas dwie i jesteśmy tą samą. Nic jednak nie dziwi w snach"… Nagle przywlókł się skądś ten okruch starej opowieści, przywlókł się w zmienionej szacie gramatycznej - rodzaj męski zastąpiony był żeńskim. Gdy kilka dni temu ucichł na ekranie fikuśny śpiew Gieni – która z nich w "Loży" wypowiedział niemo te słowa zdziwione fantastycznym spotkaniem w nie wiadomo czyim śnie? Która pani Zachwatowicz do której pani Zachwatowicz? „Patrząc z białego prostokąta, w monotonnym świetle klubowych kinkietów rozpoznałam siebie, zamarłą w fotelu. To byłam ja dużo, dużo starsza, wychudzona i pobladła, ze spojrzeniem, co spoza bezsilnych okularów niepewnie błądziło po moich młodych ustach, znieruchomiałych w finale śpiewu. Wtem wątły uśmiech rozjaśnił twarz staruszki. Poczułam, że uśmiech ten zjawił się na mojej twarzy”… Wyobrażam sobie, że prócz tego drobiazgu, zakończonego opisem wędrówki tiku warg między odległymi czasami – pierwszy okruch i całą niemą resztę mówiła pani Zachwatowicz siedząca w fotelu po naszej stronie ekranu. Nic w tym dziwnego. W końcu ta pani wie sporo, wiele, bardzo wiele. Ona wie głównie to, że trzeba unikać tanich pocieszeń. Westchnęła więc: „Cóż ci dziś mogę powiedzieć, biedna, mała Zachwatowicz, przed którą jest wszystko, cała ja?” Po czym była już tylko delikatna.
"Powtórzą ci się moje klęski – zaczęła - przywykniesz do nich, ale powtórzą się też radosne zwycięstwa. Ot, naturalna niejednoznaczność losu. Któregoś dnia zostaniesz sama, tak jak ja zostałam sama w tym samym dniu. I będziesz coraz dłużej dotykać śladów, ocalałych z mojej przeszłości, która jest twoją mglistą przyszłością nie do uwierzenia. Lecz zanim zaczniesz zmieniać się w moją ułomną pamięć, którą jestem dziś cała – przez długie, długie lata stworzysz wiele fantastycznych scenografii teatralnych, co przyniosły mi chwałę, uszyjesz armię pięknych scenicznych kostiumów, co kiedyś wyszły spod mojej igły, i zagrasz w kilku filmach, dobrze zagrasz, miałam jednak trochę talentu. W jednym z nich - w niepowtarzalnie dotkliwych i nie do zapomnienia "Pannach z Wilka", w tej elegii na odejście złudzeń każdej pamięci, biednych omamów człowieka, że da się ocalić przeszłość, da się powrócić po śladach własnych i odzyskać, co było, i zachować – otóż, w arcydziele tym będziesz na ekranie doprawdy mistrzowsko dyskretna moją mistrzowską dyskrecją. Naprzeciwko Wawelu, na skarpie po drugiej stronie Wisły, stworzycie z moim mężczyzną wasze japońskie muzeum, które rodaków nie nauczy pokory dla detalu, bez czego sztuka jest tylko pustym balonem ideologii. Później, grubo później – nagle nie będzie już twojego mężczyzny mojego życia. Odejdzie. Cóż, wiek. Zwyczajne obowiązki czasu. Ale spójrz na mnie – nie, nie zwariujesz z rozpaczy. Powoli tylko zacznie ci ubywać świata. Powoli zacznie kurczyć się liczba rzeczy godnych spojrzenia. W każdej stronie rzeczywistości, o każdej porze roku i dnia – widać będzie to samo. Nieważne, co. Aż w końcu – nie pamiętam już, kiedy dokładnie, lecz niedawno, bardzo niedawno, pół roku temu, może rok - kupisz szarą laskę. A kiedy minie te pół roku, rok, stukając nią cicho o kamienne schody – zejdziesz tutaj, do piwnic "Loży", na jubileusz swych 92. urodzin, i nagle zobaczysz na ekranie siebie daleką, biało-czarną, która z głębi czasu, w prezencie zanuci tobie, pani w fotelu zamarłej z kruchymi dłońmi na grzbiecie szarej laski, śmieszną piosnkę erotycznie czujnej Gieni"… Po czym podniosła się powoli z fotela, prawą kruchą dłoń wyciągnęła w stronę ekranu nad sceną i dodała: "Chodź, mała, pokażę ci teraz resztki twojej przyszłości, o której powoli zaczynam zapominać. No, chodź…"
Biało-czarna Zachwatowicz wsparła się na swojej przyszłej dłoni nie do uwierzenia kruchej, zrobiła krok w przód - i poszły. Jak w "Purpurowej róży z Kairu" Woody’ego Allena, jak u Wojciecha Marczewskiego w "Ucieczce z kina Wolność", albo jak w stareńkim, niemym filmie "Baldwin", gdzie tytułowy bohater, student, ćwicząc przed lustrem szermiercze sztychy, nagle spostrzega, że jego odbicie wychodzi z ram i rozpoczyna życie osobne, samodzielne – w "Loży" zniknęła naraz granica oddzielająca przeszłość od teraźniejszości, pamięć od rozczarowania pamięci, iluzję od realności. Jak gdyby dwa zegarki stanęły, wstrzymując równomierny marsz czasu. Poszły zatem. Stuk, stuk, stuk… Wpierw w górę, do sali na poziomie Rynku Głównego, a później znów na dół, do piwnic. Stuk, stuk… Zatrzymywały się co kilka kroków. Stuk, stuk… Na dłużej, na krócej. Stuk…
Szara laska wciąż na nowo dźgała powietrze przed pięknymi pamiątkami. "Sen nocy letniej", "Wesele", "Hamlet IV", "Zbrodnia i kara"… Tak, wszędzie na ścianach – ślady starych dokonań, resztki, biedne pocieszenia, naiwne nadzieje na nieśmiertelność. Stuk, stuk… Fotosy z teatralnych przedstawień, żółknące kartony projektów scenograficznych, szkice aktorskich kostiumów. "Pokojówki", "Mishima", "Zemsta". Stuk… Na marginesach żółknących kartonów – prędko kreślone noty, pojedyncze słowa, gdzieniegdzie tylko litera. Uwagi o gatunku sukna, o rodzaju guzików, o grubości nici, o sposobie szycia: tu zwęzić, tam poszerzyć, ówdzie skrócić. Stuk, stuk… O kolorach, fakturach, poziomach lśnienia powierzchni, ciężarze lub lekkości. Stu, stuk… "Nastazja Filipowna", "Nie-Boska Komedia", "Makbet", "Ślub". I jeszcze ta w projektach kostiumów biała pustka tuż pod kapeluszami, owalna nieobecność, jajowate memento. Kapelusz zostaje, trwa dłużej niż twarz. W końcu – genialna bajka o ciemności. "Wymyślisz to – rzekła, wskazując szarą laską fotos wiszący naprzeciwko ekranu – 5 lat po wieczorze, kiedy na estradzie wcieliłaś się w Gienię, wraz z Andrzejem Wajdą wymyślicie te błotniste „Biesy”, a zwłaszcza gości z Teatru Bunraku, krzątające się za plecami postaci nieme figury w szpiczastych kapturach, meblujące sprzętami iluzję sceniczną, uczące żywych zgody na mrok, służące im pomocną ręką, kiedy ktoś musiał zrobić ostatni krok"...
Nie znalazła innych słów. Nic więcej nie było do pokazania. Opuściła szarą laskę. Pozostało im wrócić. Stuk, stuk, stuk… Stuk, stuk… Stuk… Metr przed ekranem snów podała sobie, biało-czarnej, kruchą rękę. Zbędna matczyna troska. Ostatni krok powrotu biało-czarnej, jak pierwszy krok jej przyjścia - jak w teatrach wieczorne przyjście wspaniałych widm zza kulis na początku przedstawienia i ich na końcu przedstawienia powrót za kulisy - był przecież łatwy. Wzruszająco mały. Dolna krawędź ekranu wisiała nad sceną tak nisko, że biało-czarna nie musiała wysoko podnosić nogi. Już? Już. Kurtyna.