Tak ci odpowiem, Moreno,
jak mi rozumu stanie;
czas jest tylko zwlekaniem
tego, co ma nadejść
José Hernández "Martin Fierro"
"Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendia miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go z sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód".
Tak w "Stu latach samotności" Gabriel Garcia Marquez zaczyna stwarzać świat. Cały, pełny, spójny niby kula ołowiu świat. Od gładkiego, białego kamyka w strumieniu, co pozwala myśleć o jajach pterodaktyla w najodleglejszych zakątkach czasu przeszłego, po gigantyczny kasztan na patio domostwa założycieli Macondo, pod którym, za lat dużo więcej niż wiele, jak kurczak wtuliwszy głowę w ramiona i wsparłszy czoło na pniu, umrze pułkownik Aureliano Buendia, siusiając. Wspomniany pluton egzekucyjny okaże się bowiem nieskuteczny, lecz zostawmy to. Istotne, że cud lodu przytaszczyło do Macondo wędrowne plemię, prowadzone przez Melquiadesa, krępego czarodzieja z krzaczastą brodą, o rękach jak łapki wróbla i w czarnym kapeluszu, podobnym do rozpostartych skrzydeł kruka. W dalekiej przyszłości, kiedy Melquiades umrze, Marquez pozwoli mu, znudzonemu samotnością śmierci, wrócić do Macondo. Rodzina Buendia przyjmie go. Dadzą mu uczucie i śmieszną izdebkę do snu, w której pewnego dnia, gdzieś w jednej czwartej "Stu lat samotności", Melquiades rozłoży na stole pergaminy i zacznie pisać historię Macondo, to znaczy… "Sto lat samotności", zapewne zaczynając od: "Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego…" i reszty słów zawrotnej frazy o czasie, Cyganach i cudzie lodu nie do zapomnienia. A może nie była to językowa identyczność a tylko parafraza? W finale powieści - jak napisał Melquiades - Macondo znika z powierzchni świata, zmiecione przez wielki wicher, znika dokładnie wtedy, gdy ostatni z rodu Buendia, kolejny Aureliano, czyta ostatnie słowa pergaminów Melquiadesa, słowa o wielkim wichrze zmiatającym Macondo z powierzchni ziemi, i dokładnie w tym samym momencie my kończymy czytać słowa co do jednego te same, identycznie wichrowe, zamykające świat "Stu lat samotności", kończące powieść, którą Marquez napisał, gdyż stworzył czarodzieja Melquiadesa, autora wielu cudów, w tym cudu lodu i cudu "Stu lat samotności". Po Marcelu Prouście - któż tak jak Marquez potrafił żonglować czasami, zapętlać z sobą pamięć i zmyślenie, nicować realność iluzją, słowom nadawać sensualność rzeczy a rzeczom – nieważkość języka? Zaś wiele, wiele lat po "Wielu latach…" i reszcie słów zdania, którym Marquez zaczął stwarzać świat realnie nierealny i nierealnie realny, Georgi Gospodinow tak na stronie 14. zaczyna stwarzać świat powieści "Schron przeciwczasowy" (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022). Tak kreśli jeden z pierwszych szkiców postaci swego czarodzieja chronometrów.
"Wiele lat później, kiedy większość jego wspomnień miała odfrunąć niczym spłoszone gołębie, on nadal mógł przywołać tamten poranek, gdy włóczył się bez celu po ulicach Wiednia i natknął się na kloszarda z wąsem, przypominającego Marqueza, który sprzedawał gazety na chodniku w porannym marcowym słońcu".
Czarodziej zwie się Gaustyn, od Garibaldiego i św. Augustyna. Gospodinow mówi też o nim "bezdomny w czasie". Niczym Orlando w prozatorskim arcydziele Virginii Woolf, Gaustyn przechadza się między epokami, z których żadna nie zawiera w sobie chwili jego początku. On zjawił się poza klepsydrami. I jeśli nawet, inaczej niż Melquiades, nie pisze, nie parafrazuje powieści, której jest bohaterem, to z pewnością konstruuje Gospodinowi realnie nierealną i nierealnie realną osnowę powieści. "W tajemnicy przed Gaustynem mógłbym rzec, że wymyśliłem go dokładnie po to, żeby on wymyślił mi to zajęcie", wyznaje autor. Stwarzają się tedy – nawzajem. Gospodinow lepi Gaustyna, aby ten założył w Zurichu klinikę czasu przeszłego, gdzie każdy chętny może zamieszkać w dowolnie przez siebie wybranych latach minionych, w kawałku świata umarłego, choćby zdmuchniętego przez ogromny wicher, i aby w klinice tej zatrudnił Gospodinowa jako wędrownego zbieracza wszystkich potrzebnych do zmartwychwstania czasu ingrediencji przeszłości, tym samym zmieniając Gospodinowa w narratora powieści "Schron przeciwczasowy", którą jutro lub za tydzień zaczniesz czytać. Na przykład, jak ja - od frazy z Marquezem jako kloszardem wiedeńskim na stronie 14. Po czym ruszysz wstecz, do prologu, żeby po godzinie wrócić na stronę 14. i dalej wędrować już po bożemu, do finału. Albo zaczniesz od tej naczelnej prawdy tropiciela łupin minionego, czyli, co na jedno wychodzi, tropiciela słów, pisarza.
"Przeszłość zbiera się w popołudniach, tam czas wyraźnie zwalnia, przysypia w kątach, mruży oczy jak kot w świetle wpadającym przez żaluzje. Kiedy wspominamy, zawsze jest popołudnie, a przynajmniej ja tak mam. Poranne światło jest jeszcze młode, ostre. Popołudniowe – stare, zmęczone i powolne. Prawdziwe życie świata i człowieka można opisać za pomocą kilku popołudni, za pomocą światła kilku popołudni, które są popołudniami świata".
Tak, narrator gromadzi głównie ingrediencje znikliwe niczym sędziwe światła, jak choćby ta jasność z dalekiego, niezapomnianego popołudnia lodowego cudu w Macondo. Jak wiele sędziwych świateł majaczy w "Schronie przeciwczasowym"? W tę fantastyczną, finezyjną bajkę, która jest opowieścią o sednie pisania i sednie czytania, wszedłem akurat przez lekko przyćmiony w parafrazie blask pierwszego zdania "Stu lat samotności", ale przecież podobnie jasnych furtek, łagodnie falujących fatamorgan literackich, jest u Gospodinowa legion cały. Cytaty prawie doskonałe, cytaty wygięte lub zamazane, krypto-cytaty, echa dalekich opowieści, rozcieńczone smaki cudzych akapitów, cienie bajek Tołstoja, Tomasza Manna, Szekspira, Hezjoda, Larkina, Woolf, Ibsena, Audena, Borgesa, Eliota i tylu, Boże drogi, tylu innych! Widma. Słowne widma. Czymże jest biblioteka, jeśli nie magazynem kilkudziesięciu tysięcy, kilkuset tysięcy zamilkłych głosów z głębin czasu, zza pleców żywych? Słowne, jasne widma zaludniają bajkę Gospodinowa. Zjawy nawet takie, z których w "Schronie przeciwczasowym" nie brzęczy ani jedno zdanie. Czy Doktor Gotard musiałby tłumaczyć Gaustynowi chronometryczną sztuczkę, którą w "Sanatorium pod Klepsydrą" wyjaśnia Józefowi przybyłemu do kliniki Gotarda, aby ocenić stan zdrowia swego zmarłego ojca? Czy Doktor Gotard wygłosiłby to bezradne pocieszenie?
"Cały trick polega na tym, że cofnęliśmy czas. Spóźniamy się tu z czasem o pewien interwał, którego wielkości niepodobna określić. Rzecz sprowadza się do prostego relatywizmu. Tu po prostu jeszcze śmierć ojca nie doszła do skutku, ta śmierć, która go w pańskiej ojczyźnie już dosięgła. Reaktywujemy tu przeszły czas z jego wszystkimi możliwościami, a zatem i z możliwością wyzdrowienia".
Falujące u Schulza popołudniowe światło ma w sobie łagodność podobną do łagodności popołudniowego światła w tym bezradnie wahającym się akapicie Gospodinowa, jednym z ostatnich.
"Nie pamiętam już, czy to ja wymyśliłem Gaustyna, czy on wymyślił mnie. Czy istniała taka klinika przeszłości, czy był to tylko pomysł, zapisek w notatniku, fragment gazety, na który wpadłem przypadkiem? I czy to wszystko z nadciąganiem przeszłości już się zdarzyło, czy zacznie się jutro…"
Jutro. Tak, zacznie się jutro. Ktoś bajkę Gospodinowa otworzy na stronie 14. i zobaczy tam kloszarda podobnego do Marqueza, sprzedającego gazety z notką o pewnym doktorze G., który w wiedeńskiej klinice geriatrycznej w Wienerwaldzie urządził swój gabinet w stylu lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Swój gabinet i swą szafę z odzieżą. Redakcja wyszczególniła ingrediencje przeszłości, zgromadzone przez doktora G. Od papierosa po monstrualny gramofon z bakelitu. Jest wszystko. Lecz nie ma ani jednego słowa o zegarku. Nie ma godzin w przywróconym czasie.