Deszcz

Ostatnia aktualizacja: 10.09.2022 16:40
Wciąż wraca, aby od nowa czytać to samo. Od dwudziestu lat daje w Syracuse lekcje powierzchni napisanych kamyków. Ile już razy zwiedził powłokę "Agrestu"? Ostatnio znów.
Krople deszczu na wodzie
Krople deszczu na wodzieFoto: Mr Twister/Shutterstock

     Jeszcze raz więc, od prologu… Już w pierwszych słowach, jednym machnięciem pióra zaciągnął całe niebo chmurami. Tak czy nie? Tak. Od początku odebrał krajobrazowi wyrazistość słonecznego dnia, wsączył weń, a raczej pokrył go niepokojącą niejednoznacznością szarości, jak gdyby namydlił obraz, rozmiękczając kontury i barwy. Tak czy nie? Tak. Bez wątpliwości tak, ale, do diabła - dlaczego? Po co twórcy sprawiać wrażenie, że oto świat się waha, niczym Hamlet? I dlaczego po sześciu wężowych zdaniach każe Iwanowi Iwanyczowi nagle odwlec w czasie snucie wysoce umoralniającej opowieści, karcącego kazania o zawsze niesmacznym szczęściu ludzkim?... Jeszcze raz zatem, od początku, bo może coś umknęło poprzednio, może przepadł jakiś detal na pozór nieistotny, jakieś fundamentalne maleństwo narracyjne zostało przeoczone. Od początku, znów od początku, czytać zdanie po zdaniu, powoli tak, jak powoli, krok za krokiem spacerują polami weterynarz Iwan Iwanycz i nauczyciel Burkin, co czeka na przyrzeczoną opowieść o spełnionym marzeniu brata Iwana Iwanycza, Nikołaja, maniakalnego wielbiciela agrestu. Idą, patrzą, widzą… Wiatraki, wieś daleko, pagórki po prawej, brzeg rzeki, zagrody, ze wzgórza można by dostrzec pociąg… A teraz zdanie siódme. "Iwan Iwanycz westchnął przeciągle i zapalił fajeczkę, aby zacząć swoją opowieść, ale akurat wtedy zaczął padać deszcz". I co? Zmilczał początek kazania, gdyż puknięcie kropli na nosie poczuł? Prolog rozległej mowy deszczu przesunął w czasie pierwsze takty umoralniającej opowieści o szczęściu zawsze niesmacznym? Po co potrzebna była autorowi wielka mowa kropel pukających w ziemię, liście, dachy, rzeki i jeziora, we wszystko, w całą powierzchnię świata? Czy po to, aby słowa, które Iwan Iwanycz ma wygłosić, wygłosił po prostu o kilka stron druku później? Tylko po to? Nie może być! A jeśli być nie może, to deszcz w zdaniu siódmym padać zaczął - po co naprawdę?...

     Zmyśliłem George'owi Saundersowi detale jego mozolnej czytelniczej cierpliwości w dalekiej, młodzieńczej epoce, kiedy pierwszy raz poznawał nowelistyczne arcydzieła pisarzy rosyjskich. Scenkę detalicznego czytania wyssałem z palca, owszem, ale nie istotę rzeczy. Później, gdy Saunders stał się już znaczącym amerykańskim prozaikiem i jako mistrz finezyjnych pajęczyn językowych rozpoczął na Uniwersytecie w Syracuse prowadzić analizę dziewiętnastowiecznych opowiadaniach rosyjskich – arcydzieła te czytał ze studentami z troskliwością identyczną jak ta z czasów młodości. Nic się nie zmieniło, zupełnie nic.

     Wciąż był zegarmistrzem z czarną lupką w oczodole i wciąż na nowo pochylał się nad stronicami, tropiąc wcześniej przeoczone ingrediencje. Powoli prowadził wzrok po literach, wędrował, jak robią to żółwie, nie tracąc z oczu nawet najcieńszych włókien narracji. I wciąż pytał o zależności, powiązania, sprzęgła, śrubki, nity, szwy, osnowy. Przez długie lata wędrował tak wciąż tymi samymi ścieżkami, a dwa lata temu, z tych uniwersyteckich wędrówek, z tych lekcji mądrej, detalicznej upierdliwości, wybrał pozycji siedem i ułożył opasłą, ponad sześciusetstronicową księgę "Kąpiel w stawie podczas deszczu", teraz w Krakowie wydaną przez Znak. Jak głosi podtytuł - czterech Rosjan prowadzi warsztat pisania, czytania i życia. Czterech jest więc mistrzów i siedem ich maleńkich, doskonałych światów. "Na wozie" Antoniego Czechowa, "Śpiewacy" Iwana Turgieniewa, "Duszka" Antoniego Czechowa, "Gospodarz i parobek" Lwa Tołstoja, "Nos" Nikołaja Gogola, "Alosza garnek" Lwa Tołstoja, no i wreszcie bajka fundamentalna, z której mokrego szmeru tytuł całej księgi się wziął – Antoniego Czechowa "Agrest".

     Saunders docieka bez ustanku. Niepokoi go, że nie wie, więc pyta, lecz pyta też z powodu przyjemności, gdyż przyjemność jest formą niepokoju, zwłaszcza przyjemność czytania. Nie przestaje pytać, bo nie przestaje wracać do starych opowieści, jak gdyby miał pewność, że mimo ich fizycznej nikłości, są nieskończone. Dobrze zna Saunders krótką lekcję Vladimira Nabokova, który uczył, że naprawdę istotnej opowieści nie da się przeczytać, da się ją tylko przeczytać - kolejny raz. Wraca zatem Saunders, wraca wciąż, aby dociekać wciąż. Lecz nie sama wierność dociekania jest najważniejsza. Naprawdę istotny jest adresat pytań. O sekrety starej opowieści Saunders nie pyta historyków literatury, ani historyków idei, ani filozofów, psychologów oraz innych socjologów. Po odpowiedź nie udaje się do literackich krytyków lub subtelnych eseistów. On nawet nie pyta samego siebie! Ani siebie, ani niczego i nikogo, co jest lub kto jest – na zewnątrz opowieści. Nie wychodzi na miasto swojej teraźniejszości, nie szuka w gazetach, nie męczy przechodniów, nie wygląda przez okno, bo kto wie, czy w skandowaniu bezdomnych, manifestujących przeciwko cenie wina owocowego, nie zabrzęczy odpowiedź, której poszukuje. Nie. O niedające mu wytchnienia sekrety starej opowieści Saunders pyta wyłącznie – samą opowieść! Pyta słowa, zdania, akapity. Pyta język, intonacje i rytm. O prawdę – pyta fikcję, tylko ją. Gdy tak się docieka – nieuchronnie zostaje się wewnątrz tekstu. Saunders nigdy nie wyszedł z siedmiu starych rosyjskich opowieści. Mówiąc dokładnie – nigdy nie opuścił ich fenomenalnej powierzchni. Został w zagadce maleńkiej, płaskiej, białej pustki pomiędzy słowami, linijkami druku, akapitami wreszcie. Czy znał godny Nabokova wykład Erica Griffithsa, profesora fantastycznie osobnego, na smętnych piewcach Wielkich Moralnych Przesłań Literatury nie pozostawiający suchej nitki wykład o magii powierzchni "Hamleta"?


     Oto rozdymani Ostatecznymi Tezami mędrcy dobierają się finezyjnej bajce Szekspira do sedna i szukają go - na najgłębszym dnie bajki, daleko pod powierzchnią słów. Filozofują, ontologizują, epistemologizują, psychologizują lub teologizują – i z najtwardszych oraz najmroczniejszych granitów wykuwają Święte Idee "Hamleta", Wiekopomne Nauki Szekspira, Nieśmiertelne Portrety Natury Ludzkiej, Pouczenia Dla Człowieka oraz Nieomylne Instrukcje Obsługi Moralności. A Griffiths - dając wcześniej mrowie przykładów zupełnej ślepoty na wszystkie fantastyczności, co dzieją się na skórze bajki Szekspira - diagnozuje: "Wszyscy oni wydają się nieświadomi faktu, że najbardziej znaczące w "Hamlecie" są nie ukryte głębie, lecz ukryte powierzchnie – powierzchnie maskowane przez naszą głupią obsesję głębi, jak to zgryźliwie nazwał jeden z tworów Becketta". A dalej, już ogólnie: "Wiele esejów o sztukach Szekspira sprawia wrażenie, że on również pisał eseje, a nie sztuki". I w końcu dorzuca to: "Większość komentarzy na temat Szekspira brzmi dla mnie jak traktaty o rzeźbie, które nie raczą wspomnieć o kamieniu". Jest gorzej. Dziś w Polsce większość szekspirowskich przedstawień teatralnych wygląda jak naprędce klecone kukły trywialnych traktacików o Polsce współczesnej, a nie jak wystawienia starych bajek Szekspira, nie jak ukazywanie ich ukrytych powierzchni.

     Siedem Saundersa lekcji anatomii siedmiu rosyjskich opowiastek - to jest siedem lekcji powierzchniowej struktury siedmiu starych kamyków prozy. Na czele z "Agrestem" Antoniego Czechowa, drobiazgiem w gruncie rzeczy także autotematycznym. Jak wiele trwa w świecie kategorycznych tez o sztuce Czechowa, tez jednoznacznych i nieomylnych? Że troskliwie uczył moralności; że dobro uwznioślał, a złem gardził; że ciemność od jasności oddzielał idealnie, nie zostawiając szans światłocieniom. Jak wiele tych balonów, łzawo szlachetnych i społecznie zaangażowanych, wisi nad słowami Czechowa, z automatu dając w ułamku sekundy jasne odpowiedzi na każde pytanie? Nie czas, nie miejsce, by w szczegóły "Agrestu" wkraczać. Niech starczy, że swe jednoznaczne, pretensjonalne kazanie o nieczystym szczęściu Iwan Iwanycz w końcu wygłasza, lecz opowieść jego już nie jest samotna, nie brzęczy w próżni – jest umoralniającą pretensjonalnością, jak mysz piszczącą wewnątrz zupełnie innej narracji. Czechow przywołał deszcz, aby na powierzchniach świata zaszemrała opowieść naprawdę istotna. Zanim Iwan Iwanycz zaczął bredzić swą fałszywą szlachetność – realność straciła w deszczu fałszywą jednoznaczność. Wszystko zaczęło się wahać, jak Książę Szekspira, ale nie jak Książę traktatów o Szekspirze. Z bohaterów wysnuły się mętności, granica między światłem i cieniem straciła ostrość, nie dało się raz na zawsze i bezbłędnie oddzielić ziarna od plew. Nade wszystko zaś raz jeszcze się pokazało, że nie tylko świat, ale i bajki o świecie nie są cudem do udzielania jasnych odpowiedzi, lecz cudem do oswajania sobie pytań, na które nie będzie odpowiedzi. Dlatego Saunders wciąż wraca.

     Wciąż wraca, aby od nowa czytać to samo. Od dwudziestu lat daje w Syracuse lekcje powierzchni napisanych kamyków. Ile już razy zwiedził powłokę "Agrestu"? Ostatnio znów. Gdy ucichła brednia Iwana Iwanycza – znów usłyszał głos Czechowa, bardzo cicho mówiącego końcowe słowa noweli. "Deszcz pukał w szyby przez całą noc". A potem znów zamruczało mu w głowie zdanie, o którym wie tylko to, że nie chce go zapomnieć. "Gdy się ściemnia, zawsze kogoś potrzebujemy".

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki