Spotkanie

Ostatnia aktualizacja: 24.09.2022 18:19
Marías zapalił jednego z sześćdziesięciu papierosów, przeznaczonych na ów dzień, i wygłosił sedno. To, co kończy dumanie o unowocześnianiu klasyki, o dłubaniu w starych baśniach, choćby na scenie, i o smętnej biedzie dłubiących.
Wiewiórka
WiewiórkaFoto: Pixabay

Co jeszcze widzisz na mrocznym tle, za czarnymi plecami czasu?

William Szekspir "Burza"

  

Między drzewami parku przy Wellesley College w Massachusetts Javier Marías bawił się w Indian pewnego dalekiego popołudnia. Ile miał wtedy lat? Polecenie Czułego Gardła, wodza Apaczów, było klarowne: upolować wiewiórkę, a najlepiej - dziewięć. Nie szło o kolację, skądże. Szło o estetykę i zdrowie. Gdy w Górach Skalistych nadchodziła lodowata jesień, Czułe Gardło lubił nosić boa z dziewięciu kit. Tamtego popołudnia miał Marías lat pięć, sześć? A może cztery? Naraz, niczym w pierwszym zdaniu noweli Antoniego Czechowa, zjawiła się w parku dziwna postać: bardzo długi pan z siatką na motyle. Po wielu latach Marías nie miał pewności, jak małym chłopcem był, gdy pierwszy raz spotkał Vladimira Nabokova, a cóż dopiero mówić o wahaniu całej reszty ingrediencji składających się na tamto dalekie popołudnie. Za nic, prawie za nic nie mógł dać głowy. Nie miał pewności, gdyż posiadł już pewność nieusuwalnej niepewności wspomnienia, niepewności przywołania każdego wczoraj. Pojmował, że pamięć jest tylko zwodniczą grą słów, literaturą, jak rzekłby Nabokov – nęcącą baśnią, kolosalnym teatrem języka. Po latach wiedział to na pewno, dlatego pisał powieści. Może lepiej będzie rzec: dlatego pisał? A niedawno – zmarł. Miał lat 70.

     Nieczęsto się przytrafia, zwłaszcza dziś nieczęsto, by śmierć twórcy opowieści otwierała przed żywymi furtki wiodące do opowieści właśnie, cudzych i tego, co odszedł, do fikcji, do literatury po prostu, a nie w sam środek aktualnej rzeczywistości. Jak to się dziś skanduje chętnie i gromko? Zmarł piewca trudnych czasów! Odszedł kronikarz przemian społecznych! Zasnął w Panu czuły tropiciel losów ludzi wykluczonych przez globalne korporacje! Dał nam portret cynizmu władzy! Był za pokojem! Obnażył prawdziwe intencje tych oraz tamtych! Artyzmem wspierał kolarzy cierpiących na stromych podjazdach! Jego dzieło o skutecznym polskim wędkowaniu na totalnym polskim bezrybiu przejdzie do historii polskiej troskliwości estetycznej! Dał świadectwo prawdzie życia naszego! Pokazał Polakom twarz Polski!... Czy nie tak cześć się dziś oddaje artystom? I jakoś nikt, prawie nikt nie raczy zapytać: A o kimże to, drodzy laudatorzy, o kim grzmiała wasza pieśń słusznie uwznioślająca? O pisarzu? Malarzu? Rzeźbiarzu? Muzyku? Filmowcu? Aktorze? Piosenkarzu? Teatralnym reżyserze? Performerze? Poecie? Twórcy teledysków? Tancerzu? A może to nie ma już dziś żadnego znaczenia, gdyż naprawdę istotna jest sprawa, ważność i waga sprawy społecznej i palącej, poruszonej przez dzieło?

Sprawą Maríasa były słowa. To wszystko. Słowa, zdania, akapity. Przygody sylab, fabuła gramatyki, ciemnienie rozległych intonacji. I jeszcze nieuchronne memento o bladości każdej próby powtórzenia jakiegokolwiek oryginału, dowolnego kawałka rzeczywistości, nawet motyla. "Szara rycina nie może oddać perłowego połysku spodu jego skrzydełek", powiada Nabokov o cudzie Boloria graeca tendensis, tej bezszelestnie fruwającej perły, którą złowił w Piemoncie, na wysokości 7000 stóp. Ani szara rycina, ani kolorowa, ani też słowa, choćby je układał sam Marcel Proust. Marías wiedział, że Proust nie odtwarzał dawnego świata, on go stwarzał. I pewnie nic by nie dodał do tego wyznania Mariasa. "Co lubię robić w pisaniu? Dowiadywać się, o czym piszę, pisząc". Ale to jest możliwe tylko w zgodzie z niezależnością słów, z ich skłonnością do tworzenia zwodniczych spektakli, z nieprzewidywalnością ich znaczeniowych odcieni.

     Słowa. Te, jak je w ostatniej ukończonej powieści zwał Nabokov, arlekiny, cudze i własne arlekiny. Cytaty więc, krypto-cytaty, bliskie i dalekie echa obcych zdań, akapitów, stronic. Powolne falowanie pajęczyn pamiętnych fraz Prousta, na nowo stwarzających bezpowrotną przeszłość. Marmur przepastnych okresów zdaniowych sir Thomasa Browne’a, traktującego nasz świat, powiada W.G.Sebald, jedynie jako cień innego świata - Browne’a, który piramidami słów, w nieskończoność odwlekających finałową kropkę, próbował nadać wieczność samotnym kawałkom ludzkich przedmiotów, ocalałych w popiołach wewnątrz urn, w XVII wieku odkopanych na wrzosowiskach południowej Anglii. I lekkie, bez mała zwiewne przechodzenie z fabuły w dygresję, z powieści w esej, z iluzji bohaterów w realność autora, czyli arcydzielna baśń Laurence’a Sterne’a "Życie i myśli JW Pana Tristrama Shandy". Co jeszcze jest na pisanych przez Mariasa planetach? Echa jakich innych bibliotek? Rozwidlające się zdania Williama Faulknera, co często zapominają wrócić na główny trakt narracji. I pytania Jorge Luisa Borgesa o realność snów i oniryczność rzeczywistości. I obezwładniający spokój detalicznych, pisanych kolaży Sebalda, których odbiciem jest, jak sam Marías ją zwał, fałszywa powieść "Czarne plecy czasu". I moc innych. Rzecz jasna - William Szekspir. Wiele jego, wyzna Marías, „nie wyjaśnionych obrazów, nie do końca zbadanych ścieżek”. Także wiele Szekspira tajemnych zdań, które Marías zmieni w tytuły własnych baśni. "Twoja twarz jutro" jest z "Henryka IV". "Serce tak białe" to słowa Lady Makbet do Makbeta, słowa, których magii nikt nie pojął, chyba też sam Szekspir. "Jutro, w czas bitwy, o mnie myśl" – o to prosi tytułowy potwór w "Ryszardzie III". W końcu – "Burza". W pierwszych taktach tego pożegnania Szekspira z Szekspirem, Prospero opowiada, próbuje opowiedzieć Mirandzie przemilczaną do tej pory przeszłość. Aby musnąć niepojęty labirynt pamięci, która nigdy niczego, co minęło, nie zdoła odzyskać naprawdę, stawia córce pytanie bezlitosne, z którego Marías wyłuska słowa trzy i powtórzy je na okładce fałszywej powieści o dniach przeszłych, rozpływających się w nieuchronnych fikcjach języka wspominającego owe dni: "Czarne plecy czasu". I na samym początku powie o rzeczywistych, już nieżyjących osobach, które uczynił bohaterami, a właściwie o sposobie ich istnienia w jego baśni prawdziwej lub baśniowej prawdzie: Będę ich pamięcią, mimo że nigdy ich nie widziałem, a oni w swoim czasie nie mogli domyślać się mojego istnienia, zmienię się w ich ducha". To dobry moment, by raz jeszcze przywołać Nabokova, bodaj najistotniejszego z przewodników Maríasa.

     Wyzna, że spośród wielu chętnych, na różne sposoby istniejących narratorów – ten człowiek, który nie żyje, lecz wciąż może świadczyć, najlepiej nadaje się do snucia opowieści. Jest bowiem delikatny, dyskretny i spostrzegawczy. Na domiar dobrego – wszystko mu się już przydarzyło, więc nie ma bajki, której nie mógłby snuć. I coś jeszcze. Duch taki, takie na amen uzależnione od słów widmo, to coś, ktoś, komu wciąż zależy na tym, co zostawił, tak mocno zależy, że – wraca. "Można powiedzieć – dodał Marías – iż w pewnym sensie moi narratorzy są duchami". Jak wiele widm zaludnia dno słów powieści Nabokova? W "Przezroczystych przedmiotach" to zmarli, pojedynczo bądź chóralnie, opowiadają bohaterowi jego los. W drobiazgu "Oko" samobójcza śmierć Smurowa nie jest końcem jego bajania, lecz drugim początkiem bajania. Na stronach "Prawdziwego życia Sebastiana Knighta" nigdy nie będzie wiadomo, czy duch zmarłego Sebastiana jedynie dyskretnie i taktownie pilnuje słów opowieści swego przyrodniego brata o nim, czy też sam je układa zza kulis, udając milczenie mogilne, aby nie urazić brata. A w "Pninie", powieści układanej w Ameryce również tamtego popołudnia, kiedy cztero-, pięcio- lub sześcioletni Marías był przez chwilę polującym na wiewiórki Indianinem, który na parkowej alei spotkał dziwną postać – bardzo długiego pana z siatką na motyle? Duchy starego świata profesora Timofieja Pnina, demony jego dalekiej przeszłości w Rosji, siedem razy go nawiedzają – zawsze w postaci wiewiórki. Po jednej wiewiórce na każdy z siedmiu rozdziałów powieści.

     Starczy. Nitek, ech, przejść między światami Maríasa i światami Nabokova jest zbyt wiele, by teraz ciągnąć listę. Lecz na jeszcze jedno musi starczyć słów. Identyczna ulga, jaką sprawia lektura ich baśni, ulga, że wreszcie nie trzeba wychodzić z domu, by dopasować baśń do rzeczywistości. Identyczne poczucie kojącej samotności czytania i to samo zdumiewające poczucie niewzruszonej pewności.

     Wychodząc od myśli Maríasa, że odzyskanie przeszłości możliwe jest tylko przez zmyślenie, dziennikarz zasmucił się wielce. Bo żadnej pewności, żadnej i nigdy? Żadnego punktu oparcia? Same tylko relatywizmy, mgły, fatamorgany? I westchnął żurnalista: "Znikąd pomocy. Wszystko można podważyć". Marías zapalił jednego z sześćdziesięciu papierosów, przeznaczonych na ów dzień, i wygłosił sedno. To, co kończy dumanie o unowocześnianiu klasyki, o dłubaniu w starych baśniach, choćby na scenie, i o smętnej biedzie dłubiących.

     "Myli się Pan. Jedyną rzeczą, której nie można podważyć, jest fikcja. Pani Bovary umarła dokładnie tak, jak opisał to Gustaw Flaubert. A jeśli znalazłby się głupi pisarz próbujący w inny sposób opisać życie jej czy Don Kichota, to wszyscy wiedzieliby, że to już nie jest ta pani Bovary ani ten Don Kichot".

Paweł Głowacki

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki