Lewy chłopiec i chłopiec prawy

Ostatnia aktualizacja: 08.10.2022 19:48
Pamięta Herzog nogi jak wrzeciona, pamięta wyraźny szkielet pod skórą podobną spranemu prześcieradłu, pamięta brak twarzy i oczy świecące w pustce po niej. Zwłaszcza to. Mało. Na końcu mało jest wszystkim.
Wędrowiec w drodze
Wędrowiec w drodzeFoto: shutterstock/michelangeloop

Mojemu bratu, Jackowi

 

 

Do tego zgubnego popołudnia doprowadził mnie

wielokrotny labirynt z kroków

tkany począwszy od dnia pewnego z mojego dzieciństwa

 

Jorge Luis Borges „Poemat domniemający”

 

 

 

     W dniu jego osiemdziesiątych urodzin mogło zdarzyć się tak, jak niezliczoną ilość razy, od kiedy zaczął chodzić. „Trzeba iść”, powiedział sobie Werner Herzog rano. Tak, jak powiedział sobie o świcie z końcem listopada roku 1974, zabobonnie ufając, że jego cierpliwe kroki na kilkusetkilometrowej drodze z Monachium nad Sekwanę powstrzymają śmierć Lotte Eisner, przyjaciółki, niemieckiej krytyczki filmowej, umierającej w Paryżu. Albo jak wtedy, gdy wyruszał w niemożliwą do odbycia podróż wokół Niemiec, zdawało się bezpowrotnie podzielonych na Zachodnie i Wschodnie. I nie inaczej jak na antypodach, w Melbourne, kiedy zaczynał się maraton wielu opowieści, którymi przez 48 godzin bez wytchnienia wymieniali się z Bruce’em Chatwinem w hotelowym pokoju, opowieść to przecież forma podróży - kroki słów. Wtedy, na antypodach w roku 1983, dobrze już znał wypełniające książki Chatwina miarowe szurania długich marszrut, za cztery lata miał na kanwie powieści Chatwina „Wicekról Ouidah” nakręcić fabułę „Cobra Verde” - lecz dopiero teraz, gdzieś wewnątrz maratonu słów, miał się zdumiony dowiedzieć, że w niezniszczalnym plecaku z grubej, ciemnobrązowej skóry, Chatwin nosi wszędzie, oprócz „Fikcji” i „Alefa” Jorge Luisa Borgesa, także tom „Szedłem przez lód”, Herzoga dziennik zabobonnych kroków z zimy roku 1974, kroków niczym zaklęcie, ponoć zdolne na bok odprowadzić śmierć Eisner. Całkiem prawdopodobne jest, że w labiryntach słów Borgesa udałoby się takie odwleczenie końca, niechby tylko na chwilę, lecz jednak, podobnie jak aż na długie wieki udało się ono w życiu Marcusa Flaminiusa Rufusa, wojskowego trybuna w jednym z rzymskich legionów cesarza Dioklecjana. „O ile pamiętam, moje trudy rozpoczęły się w pewnym ogrodzie w Tebach Hekatompyloi…” Tak trybun otwiera kronikę swego pieszego mozołu, powtórzoną przez Borgesa w opowiadaniu „Nieśmiertelny”, zaczynającym tom „Alef”.

     Rufus idzie. Borges jest jak zwykle nieogarniony, jak zawsze sny jego rozgrywają się na wielu piętrach, labirynty obezwładniają, gra fikcji z realnością sprowadza zawroty głowy – detale pięknej przepaści, którą jest „Nieśmiertelny”, lepiej więc zostawmy w spokoju. Niech starczy tyle: Rufus idzie. Idzie. Nie jest to zwyczajny marsz, kiedy leniwie przebiera się podeszwami w drodze do sklepu, kina, pracy. Rufus nie człapie na spacer, nie funduje sobie wycieczki krajoznawczej, nie relaksuje się zwiedzaniem muzeów. On idzie. Nie pstryka tysiąca fotek, nie kupuje pamiątek, nie smakuje regionalnych potraw ni trunków, nie oklaskuje cepelii, nie węszy za technologicznymi nowinkami, skazanymi na jeden dzień istnienia, zatem pośpiech - konieczny. Nie ślizga się po naskórku rzeczywistości. Po prostu nie jest jak wszyscy. Rufus idzie. Idzie boczną ścieżką, nawet jeśli jest to główny trakt teraźniejszości. I sam, nawet będąc w środku chichocącego stada prawie przezroczystych klientów naskórka. Kroki są dla Rufusa formą życia, a nie archaicznym sposobem przemieszczania się. Są formą zadawania pytań odwiecznych i formą czekania na najstarsze odpowiedzi. Być może na szmer któregoś kroku świat zdradzi sekret jednego ze swych wiecznych sekretów, od zawsze niezmiennych, wciąż takich samych mimo bez ustanku zmieniającej się, papuziej powłoki świata? Choćby sekret czasu, sekret wiernego strachu przed końcem lub sekret znużonej nadziei nieśmiertelności. Rufus idzie zatem. Bo a nuż, w końcu… Rusza, gdyż inny piechur opowiedział mu o rzece na zachodzie, gdzie kończy się świat, o tajemnej rzece, która oczyszcza ludzi ze śmierci, i o mieście istot uwolnionych od czasu. Rufus idzie, Rufus znajduje ciemny potok i… Nie kończmy. Szmer jego cierpliwych kroków słychać w piaskach wielu pustyń. A później, choćby teraz – słychać go w wędrujących słowach jego kroniki, którą po sobie zostawił i którą Borges przywołał w „Nieśmiertelnym”, całą, więc też to. „Kiedy zbliża się koniec, nie pozostają już obrazy wspomnień; pozostają jedynie słowa”.

     Chatwin szedł krokiem Rufusa, niezmiennie obojętny dla panicznie zmiennego naskórka rzeczywistości, czekając na objawienie się sedna krajobrazu, dźwięku, gestu, aby móc przemienić zdobytą epifanię na kroki słów. Trzydzieści pięć lat tak szedł, czterdzieści może. Herzog zaś wciąż idzie podobnie, zadając pytania odwieczne i czekając na najstarsze odpowiedzi. I zapewne wielbi Borgesa tak jak Chatwin. Patrzę na kadr z telewizyjnego programu BBC o tajemnicach literatury południowoamerykańskiej. Był rok 1983. W fotelu po lewej – twórca „Nieśmiertelnego” trzy lata przed śmiercią, starzec z rękami wspartymi na lasce, oczyma Homera, bezwładnymi, jak nazwie je Rufus, patrzący na punkt nieosiągalny dla miliardów spojrzeń powierzchownie dokładnych. Tuż obok, w fotelu po prawej – autor „Wicekróla Ouidah”, „Utza”, „Ścieżek śpiewu”, kilku innych smakowitych opowieści, wciąż chłopięcy i jasny, chyba jeszcze nie dotknięty AIDS, które za lat kilka zgniecie go do rozmiaru szklistych oczu w pustce po twarzy. To w tamtej literackiej rozmowie w studiu BBC powie Chatwin, że ruszając w podróż, nie sposób nie zabrać z sobą napisanych labiryntów Maga z Buenos Aires, jak go nazywał. Napisał pokorny pastisz Borgesa – opowiadanie „Posiadłość Maximiliana Toda”. A ponoć tuż przed własnym końcem śnił nieskończoną bibliotekę, gdzie książki przemieniają się w kwiaty. Po ocknięciu, które okazało się być ostatnim, miał ponoć rzec: „To było jak z „Alefa” Borgesa”. Prawda? Zmyślenie? Jedno pewne, u zarania opowieści Chatwina i najpotężniejszych filmów Herzoga tkwi drobiazg „Cztery cykle”.

     Jest zgiełk panicznie zmieniających się powłok świata i są stare opowieści, nieruchome pod powłokami, w istocie swojej niezmienne niczym kamyki lub kości. Historia podróży po skarb fundamentalny, na przykład po złote runo. Baśń o zdającym się nie mieć końca oblężeniu miasta – każdej z wielu Troi świata. Rzecz o innej prawie nieskończoności – o wielu powrotach wielu Odysów do wielu jego domów, do źródła. Wreszcie - frazy o zabiciu boga w ofierze, Jego śmierci na krzyżu i nie na krzyżu. Wymienia te kości Borges, po czym w finale zapisuje memento dla siebie i wszystkich innych bajarzy. „Opowieści są cztery. Przez czas, jaki nam pozostał, będziemy je przeobrażać i snuć wciąż od nowa”. W innym miejscu dopowie, że historia powszechna, czyli też historia snucia fabuł, jest w istocie historią kilku metafor – historią wciąż zmieniających się intonacji kilku niezmiennych metafor. To tak, jak gdyby dowolna rzecz - także myśl, idea lub namiętność, obsesja, sen nawet – odbijała się bez końca w lustrach, z których każde kolejne jest krzywe inaczej niż poprzednie.

     Dotkliwe, pamiętne obrazy: „Aguirre, gniew boży”, „Fitzcarraldo”, „Woyzeck”, „Zagadka Kaspara Hausera”, „Nosferatu wampir”, „Krzyk kamienia”, jeszcze choćby „Cobra Verde”. Czym one są, jak nie kilkoma starymi kamykami wciąż tych samych ludzkich obsesji, namiętności i snów, powtórzonymi w zawrotnej filmowej intonacji Herzoga? Podobnie „zmartwychwstają” w prozie Chatwina odwieczne gesty, śpiewy, artefakty, krajobrazy. Herzog idzie, wciąż idzie, jak obłąkany Friedrich Hölderlin, Robert Walser, W.G.Sebald albo Samuel Beckett, po czym obleka napotkane kości ruchomymi obrazami. Dokąd był w stanie utrzymać się na znikających nogach, Chatwin szedł jak oni wszyscy, szedł i stare znaleziska ożywiał krokami słów. A gdy w roku 1989 roku, ostatnim swym roku, nóg już nie było – Herzog przyszedł do Chatwina z małym filmowym projektorem. Odchodzący bardzo chciał obejrzeć najświeższą intonację przyjaciela, którego przeznaczeniem było chodzić dalej – film „Wodaabe, pasterze słońca”, rzecz o plemieniu od zawsze niezmiennym na sypkim spłachetku południowej Sahary. „Był bardzo zajęty umieraniem”, pamięta Herzog. Zajęty i zarazem zawstydzony, że odchodzi na jego oczach.

     Pamięta Herzog nogi jak wrzeciona, pamięta wyraźny szkielet pod skórą podobną spranemu prześcieradłu, pamięta brak twarzy i oczy świecące w pustce po niej. Zwłaszcza to. Mało. Na końcu mało jest wszystkim. I pamięta Herzog jeszcze ciągłe, krótkie akty zapadania się świadomości oraz jej powrotów, których zdarzyło się wystarczająco wiele, by w dziesięciominutowych okruchach światła Chatwin obejrzał całą saharyjską opowieść. Pamięta Herzog także metaforę, którą na kanwie własnej dolnej kończyny mógł ulepić jedynie człowiek, który życie całe pieszo wędrował jak Chatwin: „Mój lewy chłopiec boli…”. A zaraz po tym prośba: „Czy możesz przełożyć mi nogi?”. I Herzog przekładał je, niczym w noweli Lwa Tołstoja „Śmierć Iwana Iljicza” sługa Gierasim, który nogi swego umierającego pana kładł na swych ramionach, bo wtedy ból zapominał o Iwanie Iljiczu. Tak, w pokoju Chatwina ból czasem odchodził na bok, a Chatwin przyglądał się migającym na białej ścianie, roześmianym twarzom dzisiejszych kobiet z plemienia Wodaabe, twarzom i szyjom w kolorach i ozdobach takich samych, jak na początku, całe wieki temu, może tysiące lat temu, kiedy los plemienia się zaczynał, gdyż ktoś pierwszy raz w historii Sahary wypowiedział tajemnicze słowo „Wodaabe”. „Muszę znowu być w drodze! Muszę znowu iść!”, czasem wołał Chatwin cicho. I raz tylko dorzucił rezygnację: „Mój plecak jest za ciężki…”. Herzog nie mógł odpowiedzieć inaczej: „Bruce, jestem silny, mogę go nieść”. A po chwili usłyszał słowa ogromne. Było tak, rzekłby Borges, jak gdyby ktoś ofiarował mu morze: „Musisz mieć mój plecak. Jesteś tym, kto powinien go nosić”. Od końca, od snu podobnego do „Alefa”, snu o nieskończonej bibliotece książek zmieniających się w kwiaty, dzieliło Chatwina tylko 48 godzin.

     Bardzo prawdopodobne, że dziś, trzydzieści trzy lata po jego śmierci, z okazji swych osiemdziesiątych urodzin Werner Herzog zrobił sobie prezent z marszu. Jak tyle razy w przeszłości, rankiem powiedział sobie: „Trzeba iść” – i ruszył. Chyba tak. Szedł ścieżką wiodącą wzgórzami wokół Los Angeles. „Czasem piszę – idąc”, wyznał kiedyś. Myślę, że o wiele częściej czyta – idąc. I tak też mogło być w ostatnie urodziny. Niedaleko od tandety monstrualnych liter HOLLYWOOD wyjął z ciemnobrązowego, skórzanego plecaka tom opowiadań „Alef” i otworzył go na „Nieśmiertelnym”, na stronie 24., gdzie trwa zdanie, które było, które jest echem jego filmów i prozy Chatwina. Przeczytał. „Nie ma rzeczy, która nie byłaby jakby zagubiona wśród niezmordowanych zwierciadeł”. Nikt nie usłyszał.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki