Cytrynowożółte tło

Ostatnia aktualizacja: 15.10.2022 19:00
Natan niebawem znów wyciągnie zegarek z kieszonki kamizelki, znów spojrzy na czas. Jeszcze nie teraz, jeszcze może czekać, tak. Ulga. Lecz czy nie zostało mu mniej niż kiedy spojrzał ostatnio? Jeszcze może czekać, ale jest bliżej. Coraz bliżej. Już?…
Grupa chasydów zwiedzających krakowski Kazimierz, zdjęcie współczesne
Grupa chasydów zwiedzających krakowski Kazimierz, zdjęcie współczesneFoto: PAP/Jerzy Ochoński

Konrad nauczył mnie innego czytania.
Kazimierz Wiśniak "Z życia scenografa"

Bez mosiężnej piwnej pipy z końca wieku XIX - w tej filmowej opowieści "śmierć" byłaby papierowym "trupem". Co najwyżej ponurą, budzącą odwieczny lęk pestką starej jak świat retoryki, lecz najprawdopodobniej jednak – słówkiem nic nieważącym i płaskim niby kartka. Sześcioma czarnymi literami lub szczyptą brzmień nad ziemią, w które starczy kichnąć, by wydmuchać je z rzeczywistości i pocieszyć się nadzieją życia wiecznego bez konieczności umierania. Byłaby słowem w rządku innych, równie płaskich słów poezji próbującej powtórzyć rytmiczny naskórek biblijnych wersetów. Ot, idejką do dyskusji intelektualnej, formułką zawisłą nad katechezami, hasłem przydatnym na teologicznych sympozjach lub jednym z wielu rzeczowników semestralnych wypracowań studenckich, tyczących "memento mori" w wiekach średnich. Po prostu – cząstką gramatyki, nie życia. Elementem obojętnej struktury, nie lęku nigdy nie zobojętniałego. Lecz w poniedziałek – i Konradowi Swinarskiemu za to dzięki – Jewdocha znów podstawi kufle z grubego szkła pod mosiężny lejek. Aby powspominać Jerzego Trelę - w ramach cyklu "Przywrócone arcydzieła", Teatr Słowackiego pokaże na ekranie Małopolskiego Ogrodu Sztuki "Sędziów" Stanisława Wyspiańskiego – film z roku 1974, wyreżyserowany przez Swinarskiego. Jewdocha, której ciemnego losu, jak w każdej tragedii, nie da się odmienić - na podwórzu karczmy Samuela, kilka minut przed własną nieuchronną śmiercią, operując mosiężną wajchą wpompuje do kufli złocisty, lekko syczący napój z pianą: dla starszego syna Samuela, Natana, dla idącego nie wiadomo skąd, ani dokąd Urlopnika, grającego na akordeonie, dla Jukli, starego filozofa-amatora i zarazem wędrownego sprzedawcy bławatnej marności, taszczonej pod monstrualnym płaszczem, w końcu dla dwóch wsiowych dziewek, co krzepkie niby rzepa policzki zróżowiły bodaj pyłkiem z dna makowych kielichów, marząc o nowym życiu, które je czeka w migotliwym mieście tam, hen, na dnie doliny. Zanim zza wrót stodoły dopłynie nad podwórze karczmy huk strzału - wajcha chłodno jęknie kilka razy. To dźwięk miły, bo przecież jest tuż po żniwach, ciepło wciąż trzyma, do zmierzchu daleko, a powietrze stoi od świtu, zupełnie nieruchomo…

Gdyby nie zbudził się wiatr, wszystkie cząstki realności filmowych "Sędziów" na amen by zastygły w bezbarwnym bursztynie. Trup Jewdochy na podwórzu, Samuel zgarbiony nad zwłokami drugiego syna, porcelanowego Joasa, skrzypce Joasa w pokoju na piętrze, odbicie twarzy Dziada w szybie przydrożnej kapliczki chroniącej lipowego Zbawiciela, stogi na polu, kruszejące schody przed wejściem do karczmy, na podwórzu - ławy i ogromny stół, deski, worki, cebrzyki, konewki, niecki, tarka w balii, kury pod kruszejącymi wrotami stodoły, mrowie innych, mniejszych i dużych kształtów. Wszystko to by zastygło. I jeszcze wciąż przez Natana wyciągany z kieszonki kamizelki zegarek na łańcuszku, jeszcze ledwo żywy akordeon Urlopnika, jeszcze nóż jego, jeszcze rewolwer Natana. A odzież postaci, te spódnice, koszuliny, czarne chałaty, jarmułki, białe pończochy, łachmany i ogromna niczym namiot kapota Jukli, zdatna na wszystkie pory roku? A głowy, twarze postaci, ich dłonie, oczy, wargi? A strój Samuela, przywdziany przezeń do modlitwy? Mrowie nie do wyliczenia znieruchomiałoby na amen. Mrowie o gęstości towotu lub didaskaliów, którymi Wyspiański otwiera "Sędziów", jedyną swą sztukę teatralną, którą nazwał tragedią.

Napisał ją w roku 1900, lecz nie ujawnił. Czekał. Aż poczuje bliskość własnego końca? Bo niby z jakiej innej przyczyny chciał mieć blisko siebie opowieść o nieuchronności, o losie, o tym, że nic nie da się zrobić, że trzeba przyjąć dni, co do jednego, i ze wszystkim, co jest w tych dniach? W 1907, parę tygodni przed śmiercią, wrócił do "Sędziów". Mógł wtedy już tylko leżeć. Chcąc pisać – musiał pióro bandażem przywiązywać do palców, których mięso odklejało się od kości. Niedaleko od swego finału właśnie tak – nie mając siły stać, trupią dłonią – poprawiał starą opowieść, w której uporczywie brzęczy słówko "śmierć" lub jego echa. Dopisywał, skreślał, przestawiał. Fachowcy skatalogowali te zmiany, a ja myślę, że otwierające "Sędziów" didaskalia, budujące realność, doprowadzał wtedy do krańca detalicznej dokładności. To niech starczy za przykład: "Tablice loteryjne blaszane, zrudziałe, popisane kredą, szyld zatknięty na nóżce żelaznej, wyobrażający na cytrynowo żółtem tle czarnego dwugłowego orła". Jeśli byle tablica i trzeciorzędny szyld są tak zegarmistrzowsko szkicowane, to wyobraźcie sobie gęstość całej karczmy Samuela. Gęstość rzeczywistości "Sędziów" jest bezlitośnie sensualna, lecz chodzi nie o gęstość w ogóle, jakąkolwiek, byle tylko gęsta była. Nie. Chodzi o to, że jest ona – nieuchronna. Znaczenie ma tyleż zawrotna liczba elementów – barw, faktur, kształtów, zapachów, brzmień czy smaków – co fakt, że są to TE elementy. TE wyłącznie oraz tylko TAKIE, czyli że nie da się ich zamienić na inne. Bowiem w innej realności, w gęstości z jakiejś obcej planety, pośród przedmiotów z krain egzotycznych dla Samuela, Natana, Joasa i reszty postaci – słowa Wyspiańskiego obracają się w kartkę, w nieważki dym intelektualny, w obojętny eksponat. I właśnie to Swinarski wiedział najdokładniej. Zanim w 1968 wyreżyserował w Starym Teatrze "Sędziów" – ostrożnie wszedł do ulepionej w didaskaliach karczmy Samuela. Na ręcznie, zdaniami stworzone przez Wyspiańskiego rzeczy zaczął patrzeć z bliska, zaczął je wąchać, dotykać, może i brać na język, aż w końcu pojął, że to, co stać się ma w słowach i czynach bohaterów, stać się może tylko – tutaj. Wyłącznie pośród tych, nie innych, kształtów.

W poniedziałek, po seansie, artyści wspominać będą Jerzego Trelę – Natana w filmowych "Sędziach" Swinarskiego. A ja dziś sobie przywołuję zegarek Natana, co i raz z kieszonki kamizelki wysupływany przezeń w lęku przez tykaniem, które, miast oswajać z potwornymi zamysłami – wzmaga ich potworność. Czas być może goi rany, lecz z pewnością nie strach przed ich zadaniem. Ów zegarek na łańcuszku nieuchronnie musiał być dziewiętnastowieczny - więc był dziewiętnastowieczny. Tak jak identycznie sędziwa okazała się piwna mosiężna pipa z jękliwą wajchą. Natan z nowoczesnym, mierzącym nie tylko czas, lecz absolutnie wszystkie parametry ciała oraz okolicy, napędzanym atomowo mini komputerem na nadgarstku – byłby operetkowym kretynem, nie człowiekiem, który nie udźwignie własnych ciemności. Gdyby Jewdocha musiała na podwórku karczmy Samuela obsługiwać pipę współczesną – nie dożyłaby swej śmierci w stodole. Powaliłby ją wstyd wynikły z przepaści oddzielającej rzecz od słowa, krajobraz od próbującego w nim żyć języka, milczenie kształtów od dźwięków unoszących się nad kształtami.

Kazimierz Wiśniak nie mylił się: Swinarski naprawdę czytał, jak mało kto w teatrze. Czytał konieczności, nieuchronność, nieusuwalny związek zgody panujący między realnością a intonacją. Wspomina Wiśniak, że kiedy w Düsseldorfie wspólnie tworzyli "Wszystko dobre, co się dobrze kończy", Swinarski wyłuskał z tekstu Szekspira sceniczną nieuchronność rdzy na zbroi bohatera. Pamiętacie jeszcze cytowane wyżej „zrudziałe tablice loteryjne” u Wyspiańskiego, pamiętacie ich konieczność? Podobnie nieuchronne jak rdza na zbroi okazały się w Düsseldorfie papuzie kokardy Parollesa, zaś w filmowych "Sędziach" – czarne pudełeczka tefilin z fragmentami tory, przytwierdzone rzemieniami, jedno do czoła Samuela, drugie do ramienia, oraz biały w czarne pasy tałes na jego głowie, zupełnie zagubionej w świętych tekstach. Ojca kolebiącego się modlitewnie w świetle świecy przy oknie, takiego ojca widząc za szybą, porcelanowy skrzypek Joas wygłosi do Natana pierwsze frazy tragedii: "Patrzę ja w oczy rodzica,/ serce się we mnie zaświca/ i gram". Natan niebawem znów wyciągnie zegarek z kieszonki kamizelki, znów spojrzy na czas. Jeszcze nie teraz, jeszcze może czekać, tak. Ulga. Lecz czy nie zostało mu mniej niż kiedy spojrzał ostatnio? Jeszcze może czekać, ale jest bliżej. Coraz bliżej. Już?…

W poniedziałek przypomną Jerzego Trelę. Owszem. Zawsze warto. Ale też, raczej bezwiednie, przywrócą arcydzieło czytania teatralnego - tropienia tego, co konieczne, aby związek realności scenicznej ze scenicznym językiem nie był trupem żałośnie udającym jakąś formę życia, jakieś niby żyćko, na przykład – niby żyćko nowoczesne. W dzisiejszym teatrze – kto umie czytać tak? Kto umie czytać choćby poniekąd? Pytanie to jest w istocie innym sposobem wspominania Treli, Swinarskiego, teatru dotkliwego. Kto dzisiaj czytając stare bajki, jest w stanie choćby na pół sekundy zatrzymać się nad nieuchronnością kokardy Parollesa, nad koniecznością cytrynowożółtego tła za orzełkiem czarnym i dwugłowym, piwnej pipy z mosiądzu, kieszonkowego zegarka Natana?

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki