Nie będą ci już potrzebne buciki na zmianę… Ani ten karabin… Ani ta skrzynka z narzędziami… Ani ta szabla… Stara szabla, zardzewiała… Teraz płaszcz twój jest piękniejszy…
Eugene Ionesco "Król umiera, czyli ceremonie"
W Loży, w najbliższy poniedziałek, wieczorem – a będzie to 7 listopada roku 2022 - ciemny wełniany płaszcz zjawi się nocą 17 września roku 2013 na alei przed kościołem św. Zofii w Bobowej. Zlepią się dwa odległe dni. Na godzinę, może na dwie godziny - zniknie dziewięć lat. Będzie jak było. Powtórzy się stare przyjście. Powtórzy się płaszcz długi, za kolana, i cała reszta tamtej wizyty gościa z daleka. Powtórzą się rękawy, a każdy niby wąska studnia pochłaniająca palce, powtórzą się czarne buty wzute jakby na brak stóp, bezszelestne, i nad kołnierzem mroczna plama raz jeszcze zamajaczy – jajowata nadzieja na konkretną twarz - i trochę mgły kolejny raz zawiśnie za plecami płaszcza, pod drzewem przed kościołem. Mikołaj Gogol pewnie ucieszyłby się, gdyby z wnętrza starej świątyni w Bobowej mógł tamtej wrześniowej nocy roku 2013 patrzeć przez otwarte wrota, jak majestatyczny płaszcz – tak bardzo podobny do wełnianego marzenia jego bohatera, do ziszczonego garderobianego snu Akakiusza Kamaszkina, urzędnika żałośnie niskiej rangi – jak płaszcz ów nad kościelną aleją sunie oto do żółtego światła świec płonących przy otwartych wrotach. Ucieszyłby się, patrząc z wnętrza świątyni w Bobowej dziewięć lat temu, albo w najbliższy poniedziałek – patrząc z miękkiego fotela aktorskiego klubu Loża przy krakowskim Rynku Głównym, wieczorem, kiedy Beata Guczalska i Józef Opalski wyświetlą pierwsze takty tamtego teatralnego zdarzenia w Bobowej. A tuż przed lub tuż po projekcji – pewnie zaproszą widzów do spamiętywania. Wszak listopad trwa, dziwna pora wzmożenia wiary, że koniec, to nie całkiem koniec. Wielu odeszło, lecz wracają. Jerzy Trela też. Wystarczy zacząć o nim mówić.
Jest nadzieja, że ten poniedziałkowy wieczór nie będzie patetyczny, nie będzie dekoracyjnie patetyczny, malowniczo wielki, operowo gromki. Płaszcz, tyle powinno starczyć dla zachowania dobrego smaku, to znaczy smaku Treli. Na kinowym ekranie w Loży ogromny płaszcz z ciemnej wełny przepłynie bardzo wolno nad przykościelną aleją, jak dziewięć lat temu rzeczywiście przepłynął w Bobowej, a po chwili wsunie się do wnętrza kościoła i żółte światło świec, jak wtedy, znów namaluje na owalnej plamie szarości nad kołnierzem twarz Jerzego Treli i kolejny raz wysupła ze studziennych rękawów dłonie Treli. Po czym, jak wtedy w Bobowej - w poniedziałek w Loży powie Trela powitalny, otwierający „Wyzwolenie” Stanisława Wyspiańskiego monolog. "Idę z daleka, nie wiem, z raju czyli z piekła./ Błyskawic gradem/ drży ziemia, z której pochodzę,/ we krwi brodzę, nazywam się Konradem". Będzie jak było.
17 września roku 2013 w kościele św. Zofii w Bobowej, kiedy się gość witał z ludźmi w ławach monologiem o nieskończenie długiej drodze – jego ciemna wełniana kapota naraz przywiodła do wyobraźni prolog "Ślubu" Jerzego Jarockiego. Okutany podobnym, może wręcz tym samym płaszczem, zjawiał się Trela u Jarockiego jako Ojciec i truchtem, w filcowych pantoflach, biegał wokół stołu, przez wiele sekund krążył tak jako kawałek pamięci Henryka o Ojcu, jako widmo przybyłe do snu Henryka wprost z jasnego dzieciństwa Henryka, jako posłaniec Mnemosyne. Czy dobrze układam wyimek przeszłości? A czy nie w bliźniaczo podobnym płaszczu grał Trela postać władcy Berengera Pierwszego, powoli zamierającego w ciemnej farsie Ionesco "Król umiera", żegnającego się z pamiętliwymi swoimi gestami i rzeczami najwierniejszymi, które wiele mogłyby opowiedzieć o czasie dokonanym: z bucikami, karabinem, narzędziami i szablą, w końcu – z płaszczem? Czy słusznie pytam?
Płaszcz, ten sam płaszcz w wielu fikcjach, bądź w wielu fikcjach - echa jednego płaszcza. W starej powieści pewien Marcel, który uczy się zawiłych dróg powrotu, pewnego wieczoru przez sekundę chwieje się na obluzowanej chodnikowej płycie placu przed pałacem Guermantes i sekunda owa staje się naraz sekundą sprzed lat, w której Marcel zachwiał się na krzywo ułożonej płycie placu przed bazyliką św. Marka. Tyle starczyło – interferencja dwóch ułomnych chwil – tak mało starczyło, aby obudzona pamięć zwróciła Marcelowi w Paryżu niegdysiejszą jego Wenecję i jego samego w niegdysiejszej Wenecji. Na jedną chwiejną sekundę – czas się wycofał z obiegu, lata znikły. Było jak kiedyś było. Powróciło bezpowrotne. Płaszcz więc w Loży, płaszcz Treli, dziewięć lat temu mówiącego w Bobowej Wielkie Monologi, z których w najbliższy poniedziałek Guczalska i Opalski przywołają na ekran w Loży powitalny monolog Konrada z "Wyzwolenia" Wyspiańskiego i również "Fortepian Chopina" Cypriana Kamila Norwida. Do tego wyświetlą - fragment z nagrywania przez Trelę i Annę Polony radiowego, nostalgicznego seansu "Droga pani Schubert…" Ewy Lipskiej, opowieści o dwojgu staruszkach, którym pozostały już tylko pamiętliwe słowa o ich czułej, sensualnej przeszłości. W przywołanej kilka zdań temu, na scenie Starego Teatru dawno temu granej śmiertelnej farsie Ionesco – czy to aby nie Polony grała królową Małgorzatę, ostrożnie i z bezlitosną precyzją przeprowadzającą króla Berengera Pierwszego na drugą stronę gestów i rzeczy? I na końcu – zupełna komedia, komedia szydercza wróci i zatańczy w Loży na ekranie. Filmik z roku 1986 – Anna Dymna i Trela, jako rozdwojony podmiot liryczny poematu Stanisława Ignacego Witkiewicza "Do przyjaciół gówniarzy", dwugłowy podmiot dający pokaz operetkowości wybitnej, pokaz malowniczego zaocznego mordowania nielubianych ludzi samą tylko frazą. Wiele, wiele lat później, jako Stara i Stary w reżyserowanych przez Jerzego Grzegorzewskiego „Krzesłach” Ionesco, Dymna i Trela mieli samymi tylko słowami, czyli tym, co spamiętali z dalekiej przeszłości, nadawać powtórne życie duchom, gromadzie przezroczystych zmarłych, przybywających do domostwa Staruszków na wykład, na ostatni wykład o istocie życia przeżytego. Lecz stało się, że nie przybył duch najistotniejszy… Ledwo zaczęły się w Starym Teatrze próby "Krzeseł", a Grzegorzewski odszedł. Nagle, lecz bardzo cicho. Cichuteńko, zupełnie z boku powszechnego zgiełku.
Liczmy: raz, dwa, trzy, cztery… I to już wszystko, cały wieczór najbliższego poniedziałku. Jeszcze słowa o Treli, rzecz jasna, słowa prowadzących i widzów, słowa, zdania, opowieści. Lecz jeśli chodzi o same źródła wspominania, o osnowy spamiętywania, o tematy, do których każdy niech dokomponowuje własne wariacje, prywatne swoje fugi tworząc – tylko cztery źródła będą. Jeden monolog z Bobowej, drugi monolog z Bobowej, filmowy portret małych uszczypliwości w radiowym studiu, telewizyjna rejestracja tandemu recytującego jady Witkacego. Tyle. Cztery początki spamiętywania. Chwiejna chodnikowa płyta na placu przed pałacem Guermantes, powtórzona cztery razy. Wystarczy.
Chodnikowa płyta, prostokątna lub kwadratowa, raczej przaśna, ot, byle piaskowiec, raczej nie do wzdychania nad nim z zachwytu lub czułości. Rzecz tak wspaniale zwyczajna jak stary płaszcz z ciemnej wełny. W sferze pamiętania – zwyczajność taka zawsze dławi we wspominających skłonności patetyczne. To dobrze. Dławi uwielbienie dla wielkich liter i ciągoty do łzawej wylewności balonowego Piotra Skargi, opętanego przez koturnowe przymiotniki. Dławi wszystko, co tak głupawo brzmi i wygląda, gdy peroruje się o Treli. Lepiej jest widzieć sedno i mało mówić. Lepiej jest patrzeć, jak kruchy pan, okutany ciemną, długą wełną o studziennych rękawach, idzie wolno miejskim placem, co czas jakiś zamierając, by kolebać się lekko na kwadracie piaskowca niczym na tafli kry dryfującej nad ciemnością.