Drugi Sabała? Malone, lecz spod Kopalin w Galicji czasów Jakuba Szeli? Nie wiadomo, jak brzmi imię zjawy, co siedzi wewnątrz "Baśni o wężowym sercu" Radka Raka i ludziom, wokół zamarłym z palcami na ustach, niespiesznie snuje "Baśń o wężowym sercu". Pewne tylko, że zjawa jest – sama. Niczym Szeherezada, słowami kupująca sobie kolejne oddechy. Jak Homer, Sabała podhalański lub skazaniec w Dantejskim „Piekle", który zmyślanymi in flagranti grzechami przedłuża swą ostatnią spowiedź, aby odwlec godzinę egzekucji, przesunąć ją może nawet w nieskończoność, o ile tylko starczy wyobraźni. Jak zagadujący u Samuela Becketta śmierć własną Malone. Albo jak w "Niewidzialnych miastach" Itala Calvina legendarny podróżnik Marko Polo, który nie ruszając się z pałacowego ogrodu mocarnego Kubłaj-chana, wędruje poza rzeczywistość, gdyż aż tak daleko potrafią żeglować słowa jego opowieści, wciąż od nowa snutych cesarzowi zasłuchanemu pod wiśniowym drzewem. Kubłaj-chan nie tylko milczy. Często pyta, docieka, szuka istoty narracji. Często przerywa Marko, aby rozmawiać o tajemnicach słów, akapitów, intonacji. Dla zjawy snującej "Baśń o wężowym sercu" - ta wymiana zdań zdaje się być fundamentalna.
"Marko Polo opisuje most, kamień po kamieniu.
- Ale który kamień wspiera most? – pyta Kubłaj-chan.
- Most nie wspiera się na tym czy innym kamieniu – odpowiada Marko – lecz na utworzonej przez nie linii łuku.
Kubłaj-chan trwa w milczeniu, medytując. Potem dorzuca:
- Czemu mówisz mi o kamieniach? Obchodzi mnie tylko łuk.
Polo odpowiada:
- Bez kamieni nie ma łuku."
Kamień po kamieniu – słowo po słowie. Bez kamieni nie ma łuku – zdań nie ma bez słów, i nie ma akapitu, nie ma stronicy ani opowieści. Ot, oczywistość. Tyle tylko, że istnieją księgi – do ich arystokratycznego grona należy wijąca się sinusoidalnie baśń galicyjskiej narracyjnej zjawy – które muszą być WSZYSTKIMI swoimi słowami, albo znikają. Wyjmij z wielkiej całości jeden na pozór marginalny detal, usuń jeden kamyk z łuku mostu – i przepadło przejście na drugi brzeg, nie ma po czym wędrować. Pozostaje co najwyżej ratować się żałosnym erzacem – byle jaką sosnową deskę przerzucić nad strumieniem, albo rozpędzić się mocno i spróbować przeskoczyć. Ile słów reżyser Beniamin M. Bukowski wyjął z 450 stronic baśni Raka, aby zmieścić ją w półtoragodzinnym spektaklu na najmniejszej scenie Narodowego Starego Teatru?
Rozmowa Marko z Kubłaj-chanem o nieusuwalnej detaliczności opowieści naprawdę dobrych, będąc sednem baśni Raka, jest zarazem sednem fiaska seansu Bukowskiego, choć powiedzieć "fiasko" to chyba grubo przesadzić. Nieunikniona porażka? Nieuchronny kiks? Nie do uniknięcia przeciętność? Potknięcie? Wywrotka na skórce banana? Oczywiste nieudźwignięcie ogromu? W każdym razie – nie dało się uniknąć erzacu, sosnowej deski. Raczej nie. Owszem, z opowieściami, które są tylko wtedy, kiedy są WSZYSTKIMI swoimi słowami – jak choćby proza Prousta, Marqueza lub Sebalda - od wielkiego dzwonu udaje się sztuka przeistoczenia, udaje się bez strat kolosalnych nadać im inny niż słowny sposób istnienia. Tak było, tak jest w filmie braci Quay z "Ulicą Krokodyli" Brunona Schulza. Ale właśnie – od wielkiego dzwonu się to udaje. A na dokładkę przeistoczenie polega tyleż na eliminacji słów, co na zastąpieniu ich znakami innego rodzaju. Bukowski – kreślił, usuwał, wyrzucał. Bukowski kazał całym akapitom, rozdziałom, wielostronicowym fragmentom – zamilknąć. Musiał. Godzina i pół to jest czas z grubsza na 30, no, góra 40 stron drukowanych. Musiał więc Bukowski kazać zamilknąć stronom 410, ale też musiał wiedzieć, że tak rozległa cisza mrowia niezbędnych słów odbierze baśni Raka godną wiekowych map gęstość szczegółów i fantastyczną sensualność języka - jedyny powód istnienia baśni. W wijącej się narracji zjawy galicyjskiej chodzi bowiem nie o przygody miłosne Szeli sprzed czasów szlachtowania przezeń prowincjonalnych, galicyjskich możnowładców. Nie chodzi o fakty, historyczne prawdy oraz inne niezbite dowody na cokolwiek. Chodzi w niej głównie o przygody niegdysiejszych słów, rytmów sędziwych i omszałych intonacji. Chodzi o fabułę języka stareńkich, anonimowych bajań, przechodzących z gardła do gardła od nie wiedzieć jak dawna, bajań tyle razy już snutych, że gotowe radzić sobie same, bez pośredników, zaś bajarza potrzebują jedynie ze względu na sprawność jego strun głosowych. I jeszcze z powodu wrodzonej bajarza pokory wobec bajkowych tajemnic, która nakazuje mu nie rezygnować z żadnego smaku, koloru, zapachu ni dźwięku, zamkniętego we frazach, we WSZYSTKICH frazach "Baśni o wężowym sercu", we WSZYSTKICH kilkudziesięciu rozdziałach, językowych epifaniach, z których każda zaczyna się tą samą mantrą: "Powiadają, że…" To brzmi jak powracające wyznanie bajarza: "Mnie nie ma, jest tylko opowieść…"
W teatrze wyznanie takie nie jest możliwe, więc ten, który mówi baśń - u Bukowskiego jest, mocno jest, porządnie, sprawnie. Jest, lecz inaczej niż bezimienna zjawa narracyjna – jest nie sam. Zwielokrotnił się mówiący, rozczłonkował na postaci siedem: kobiety trzy i czterech mężczyzn. Siedmioro aktorów jest u Bukowskiego siedmiogłowym narratorem, ale i zarazem są oni postaciami snutej przez nich baśni. Każdy samym sobą ilustruje słowa, którymi się stwarza na głos. Lecz to przemieszanie światów nie jest wielkim kłopotem, może nawet małym nie jest, zwłaszcza że aktorki i aktorzy bardzo czysto, rzekłbym: z precyzją godną Jana Sebastiana Bacha, odgrywają ocalałe, sędziwe frazy "Baśni o wężowym sercu".
Kłopot prawdziwie kłujący jest kłopotem słów przemilczanych. Bezlitośnie go widać i słychać w jasnym świetle reflektorów, pod stojącą z lewej strony sceny gigantyczną rajską jabłonią, na tle kostiumów każących myśleć o aksamitnej skórze anakondy. Czary w powieści Raka, gęstość zbudowanej tam rzeczywistości, magia zmierzchów, zapachów, kształtów, niepojęte tajemnice natury, kłopoty z Bogiem, fatalne zauroczenia, zabobony, gusła i setki innych ingrediencji – bez 410 zamilkłych stronic wszystko to nieuchronnie traci w małym, półtoragodzinnym pudełku Bukowskiego życie. Co zostaje? Szybki schemat, ażurowy model pełni, papierowe bonsai ogromnego losu. To. Coś jak lekcja pływania żabką, lecz prowadzona na sucho, w kuchni, z taboretem pod brzuchem i kończynami zabawnie dyndającymi w zapachu ruskich pierogów.
Paweł Głowacki