Posnęło wszystko. Butla, misy, szklanka,
chleb, nóż do chleba, fajans i zastawa,
szafa, bielizna, szkło, knot u kaganka,
stopnie, drzwi, zegar. Wszędzie noc nastawa.
Josif Brodski "Wielka elegia dla Johna Donne'a"
Gdy zaczyna mówić - pierwsze, co z wolna niknie, to ciemnogranatowe kombinezony fachowców od kanalizacji. Tak, odzież robocza mężczyzn bez węchu, a nie złociste zbroje, zdobne świętymi krzyżami. W pokazanym na dużej scenie Narodowego Starego Teatru "Księciu Niezłomnym" Calderona de la Barca rycerze Boga chrześcijańskiego zapobiegliwi są niczym serialowy Jan Serce, i w wyreżyserowanym przez Małgorzatę Warsicką przedstawieniu ruszając na Maurów – ruszają od razu, rzekłbym, z planem awaryjnym na plecach. Wdziali oto szaty zawiadowców pisuarów, bo co, jeśli bitwa potoczy się nie po myśli Boga i Jego ziemskie szwadrony trafią do niewoli? Wtedy sugerowana ciemnogranatowym kombinezonem umiejętność przetykania rur oraz wymiany muszli w szalenie trudnych technicznie toaletach niewiernych - może chrześcijańskiego woja uwolnić od tortur, a nawet śmierci. Drożność za życie! To zdaje się w imieniu Muzułmanów sugerować Warsicka, ubierając aktorów w strój Jana Serce. I tacy też przebierańcy są od początku przedstawienia: zawsze gotowi do przetykania. Lecz gdy niewiele już czasu zostaje do końca sztuki – zjawia się na scenie maleńka Pani i zaczyna mówić. Cała w czerniach, jasnowłosa, zupełnie osobna. Inna.
Mówi inaczej. Mówi zupełnie nie z tego scenicznego świata. Pani mówi tak, iż z każdym jej słowem – mrze kolor kombinezonów, blaknie nieubłaganie, niczym kropla atramentu w wiadrze wody. I z każdym jej oddechem między frazami kontury kieszeni mogących pomieścić cały klucz francuski oraz średniej wielkości imadło – mętnieją aż do zupełnego zatracenia, zaś nagle nieważkie guziki odpływają w mrok kulis. Nie, aktorzy nie stają się naraz zupełnie nadzy przed nami, gdyż oni - także znikają, kiedy Pani mówi. Skóra po skórze, później wnętrzności, wreszcie kości, co do jednej. I nie ma ich. Aktorzy znikają jak znika wszystko, co od 19.15 jest seansem Warsickiej. Wszystko znika – z pamięci. Usuwa się, na kilka minut dyskretnieje tak doskonale, że staje się przezroczyste zupełnie. Aż chciałoby się prosić Panią, by wyrecytowała też rozległą Brodskiego kronikę wycofywania się rzeczy ze świata – w sen, kiedy człowiek zasypia ostatni raz. Bo czy nie coś podobnego, podobnie chłodnego, mówi Pani, gdy w epilogu „Księcia Niezłomnego” Warsickiej, z boku sceny recytuje nad pajęczo kruchym trupem tytułowego bohatera frazy ostatniego z nim pożegnania, bólu utraty, lęku przed niemożliwą do wypełnienia pustką po pajęczo kruchym ciele tego przecież wciąż jeszcze chłopczyka?
Pani mówi – i wszystko, co było spektaklem, to znaczy ruiną teatru, znika wokół niej, opuszczając pamięć widowni. Monstrualne aluminiowe koło z odpustowymi lampkami, obracające się w pionie nad sceną, a także dziura w dnie niepojętej konstrukcji, sterczącej z tyłu sceny, dziura podobna do wylotów krakowskich kanałów w pobliżu Wawelu, dziura, z której wyłażą i do której wpadają rycerze chrześcijańscy, okutani betami Jana Serce, chyba też jeden z niewiernych. Przepadają poduchy i pierzyny, na których ktoś się czasem przewala, paląc bądź nie paląc dalekowschodnią opiumową fajkę, i wraz z pierzynami przepadają rozsiadli obok pierzyn grajkowie oraz ich egzotyczne instrumentarium, z którego, o ile grajkowie się ockną, dobywają plumkanie wstrząsająco metafizyczne, tajemnie zadumane, nawiedzone przez Dżina lub inny dym. I czmycha też w całkowitą ciszę chóralne pienie tenorowo-sopranowego oddziału, kolebiącego się przed lasem mikrofonów, które także odchodzą, lecz na jednej nodze, w podskokach. Pokrywający scenę całą piasek, bodaj z Sahary, w którym ktoś a to stópką grzebnie niczym źrebię kopytkiem, a to laską coś napisze, a to przeczołga się z lewej na prawą, ewentualnie z prawej na lewą, tudzież w tył i z powrotem – piasek ten wysoce nastrojowy szumnie znika w szczelinach sceny. Zdumiewający, gigantyczny zydel tronowy, na którym nie sposób usiedzieć, laseczka angielskiego dżentelmena, z którą władca Maurów – sędziwy i miły dziadzio – flegmatycznie po piachu spaceruje jak gdyby właśnie zmierzał do londyńskiego klubu na five o'clock, grupka Maurów w strojach mniej więcej regionalnych, także wielkie, poziome wichry, robione za kulisami przez maszyny do robienia wichrów, jeszcze wiele sztucznego dymu i papuzich snopów świetlnych, jeszcze dochodzące zewsząd zgrzyty, jęki, grzmoty i inne piski, w końcu - żółta maszyna profesjonalnych sadowników, służąca im do opryskiwania drzew owocowych cieczą uśmiercającą nienasycone gąsienice, zaś jednemu z Maurów Warsickiej – do złośliwego pstrzenia kolegów aktorów i koleżanki aktorki czerwoną farbką. Ot, zabawny, na północy Afryki od wieków kultywowany muzułmański psikus towarzyski, coś jak nasz uroczy śmigus-dyngus. To i niemała reszta gruzu – czarodziejsko znika z pamięci, kiedy Pani mówi finałową elegią na odejście pajęczo kruchego chłopczyka. Po prostu – Warsicka blaknie zupełnie. W cieniu słów Pani – scena pustoszeje. Nade wszystko zaś, przy mówieniu Pani – dokoła milknie nie jej mówienie.
Mówienie nie jej? Nie jej - lecz jednak mówienie to było? Mówienie? Rzeczywiście dobre to jest słowo? Nie. Od prologu tego "Księcia Niezłomnego" trwa mozolna mordęga referowania, nie wiedzieć w jakim celu zamierzone amatorstwo gimnazjalne, a nie intymne mówienie skazanych przecież na intymność, parzących fraz Calderona, przez Juliusza Słowackiego zmienionych w polszczyznę dożylną. Nie wszyscy i nie zawsze, lecz wystarczająco wielu i prawie zawsze - jakby zaledwie stali obok własnych strun głosowych i warg, z marionetkową werwą poruszających się w górę i w dół. Jakby stali obok i odwróceni plecami, jakby zawstydzeni, nie chcąc mieć cieleśnie nic wspólnego z całą tą gardłowo-wargową pozytywką, katatonicznie wypluwającą słowa od zarania martwe, bo niby gdzie miały nabrać życia, pojedynczego, niepowtarzalnego, intymnego istnienia? W jakim "ja"? Gdzie jest u Warsickiej na scenie jakiekolwiek pełne "ja"?
Gdy na końcu przychodzi Pani i mówi – mówi dlatego, że wcześniej słowa nabrały w niej cech godnych fauny. Mięso, krew, skóra, zapach, smak, temperatura i reszta ingrediencji życia niepowtarzalnego – to wszystko jest, i dlatego Pani może mówić. Mówi zatem - i na kilka minut znika wszystko, co zbędne, chybione, pomylone, a wracają - Calderon i Słowacki. Rzecz jasna, w innych regionach kosmosu, zupełnie innych, przebywa mówiąca pożegnalną elegię Pani - lecz czy jej planeta nie jest podobna tej, na której prawie 60 lat temu Ryszard Cieślak rozpadał się w "Księciu Niezłomnym" Jerzego Grotowskiego na piach, gdy jako ów święty synek, pajęczo kruchy i samotny niby palec, tuż przed końcem swoim, zwierzęcym skowytem wybaczał światu odwieczną małostkowość?
Jakkolwiek brzmi odpowiedź, Pani przychodzi dziś do Starego Teatru i elegię na odejście synka mówi tak, że na scenie, przez kilka minut cudownie pustej - powtarza się synka samotność sprzed lat prawie 60. Po czym gruzy – ot, ich natura - wracają do normy. Nie szkodzi. Pani mimo to wciąż nazywa się tak, jak tylko ona się nazywa. I raczej nic się w tej kwestii nie zmieni.
Anna Polony. Tak nazywa się Pani.