Pułkownik

Ostatnia aktualizacja: 10.12.2022 19:11
Teraz przede mną zatrzymany w kadrze i czasie starszy pan. Idzie ścieżką wśród sosen, widzę go od tyłu. Lekko opuszczona głowa, białe włosy pod ciemnym kapeluszem, znużone plecy, bardzo znużone, żadnych znamion lęku. Jest sam. Zupełnie.
Zdj. ilustracyjne
Zdj. ilustracyjneFoto: Wirestock Creators/Shutterstock

                                                                                       chciałbym opisać męstwo
                                                                               nie ciągnąc za sobą zakurzonego lwa
                                                                                            a także niepokój
                                                                               nie potrząsając szklanką pełną wody

                                                                                Zbigniew Herbert "Chciałbym opisać"


     Pan Cogito doradza bajkę, jak kiedyś. Bajkę dobrą na śmierć. Powtarza, co rzekł w starym wierszu: gdy klasyczne próby oddalenia tak zwanego kielicha goryczy zawodzą – graj z bólem, baw się z nim ostrożnie, kleć dlań głupiutkie sztuczki, wymuszając w końcu na jego obliczu nikły uśmiech. Zmarł Jan Nowicki.
Był to aktor genialny… Genialny? Jaki jeszcze? I co jeszcze o nim rzec? Co dorzucić? Gwiazda kina polskiego, aktorska legenda Starego Teatru, niepodrabialny uśmiech spektakli telewizyjnych, płonny sen wielu teatromanek, artysta wielki, magiczny, hipnotyczny, wspaniały, jedyny, a do tego malownicza męskość… Co jeszcze jest w magazynie odświętnych epitetów? I pomijając detale, ozdoby i inne wisienki - o którym zmarłym wszystko to wybrzmiało już kiedyś, dawno temu i niedawno? O Jerzym Treli? Tadeuszu Łomnickim? Ewie Demarczyk? Gustawie Holoubku? Franciszku Pieczce? Ignacym Gogolewskim? A zmieniając tonację i planetę – czy także nie o Gabrielu Garcii Marquezie? Jeśli Jan Nowicki był w roli Stawrogina genialny, a niewątpliwie był, zaś ubóstwiany przezeń Marquez był genialny w małej powieści „Nie ma kto pisać do pułkownika”, a przecież był, i kiedy dorzucić do tego zachwyt Jana Nowickiego nad genialnością iście proustowskiego futbolu Barcelony epoki Pepa Guardioli – to właściwie co mówimy, uroczyście na akademii recytując lwa o brzmieniu: „Geniusz”?

     Zawodzą dyżurne przymiotniki, tak łatwe w użyciu i tak pewne efektu, gdyż tyle, tyle już razy przećwiczone w realnościach bolesnej straty. Semantyczne zakurzone lwy, z tyłu głowy pokornie i wiernie czekające na dni żałoby, na kondukt, stypę, radio, telewizję – rozczarowują. Ale też zawodzą - paradoksalnie, bo przecież w istocie – nie zawodzą. Raz, bo skuteczne są, a dwa – bo w ostatecznym rachunku nie kłamią, nie zwodzą, nie oszukują, nie mijają się z prawdą i są nie do obalenia. Tak, Nowicki był genialnym aktorem; tak, Marquez genialnie pisał; tak, za genialnego Guardioli piłka dotykana przez genialnego Andresa Iniestę rysowała na murawie Camp Nou linie genialnie zaskakujące. Tyle że z tą wszędobylskością lwów przymiotnikowych jest trochę jak w filmie „Światła wielkiego miasta” z dokręcaniem śrub w elementach prędko sunących na produkcyjnej taśmie ogromnej fabryki nie wiadomo czego. Chaplin, aktor – o, ironio! - oczywiście genialny, w tak nieziemski rytm przykręcania wpada naraz, iż przemienia się w oszalałego bożka prawoskrętności, odprawiającego swój rytuał niejako w ciemno, bez udziału refleksji oraz swego ciała, nie licząc samych tylko wirujących rąk. W olimpijskim tempie przykręca, zupełnie nic nie widząc o tym, że przykręca, ani też co i po co przykręca. Ale przykręca, gdyż wybiła godzina przykręcania - bo kiedy wybija godzina przykręcania, trzeba spełnić swój obowiązek i przykręcać. Pan Cogito radzi jednak – grać, bawić się, klecić sztuczki.

     Grać. Mniejsza ze sceną, z filmem, z telewizją i radiem. Czy Jan Nowicki nie był cały grą także wtedy, gdy nie grał? Ile opowiedziano o jego umykaniu od ludzi, od oficjalnych świateł, od niby-przyjaźni, niby-kumpelstwa i niby-znajomości? Jak wiele pieśni nucono o jego bez ustanku zmienianych maskach cynizmu, szyderstwa, uwielbienia, ironii albo współczucia? Gdy dalekiego popołudnia mijał na rowerze uroczą cukierenkę Vis á Vis i szerokim, radosnym gestem ciskał różami w owadziego profesora, nad gorzałką pochylonego w kawiarnianym ogródku – kto naprawdę był aż tak zakochany w świecie lub tylko odgrywał niemą scenę miłosną? Po prostu cyklista Jan Nowicki? Trochę Stawrogin? Kawałek Wielkiego Księcia? W połowie Rogożyn? Zupełnie siwy Józef K.? Czy też mocno postarzały Artur z „Tanga” Mrożka/Jarockiego, od której to gry scenicznej w 1965 roku zaczęła się genialność postaci, wielkopańsko rozrzucającej róże z roweru? „Fabrykant masek”, taki tytuł nosił pantomimiczny seans Marcela Marceau, mima, rzecz jasna, genialnego. W epilogu tekstu o tym niemym arcydziele Jan Kott jest niczym echo Witolda Gombrowicza. „Jego własna twarz – powiada Kott - pierwsza twarz, twarz fabrykanta masek – jest tylko umączoną twarzą clowna. Jego własna twarz jest tylko maską. A więc nie ma twarzy i nie ma maski. Maska jest twarzą, twarz jest maską. Każda twarz i każda maska”. Tak, twarz jest placem gry i twarz jest grą samą. Jest jak kartka – plac gry słów, stylistycznych masek, intonacyjnych kostiumów, świateł narracyjnych.
Jan Nowicki, fantastycznie cyniczny melancholik, który pół życia, więcej niż pół życia spędził na łasce cudzych słów z wielu czasów przeszłych, dnia pewnego, z wiecznym piórem w palcach pochylony nad pustą kartką, sam jak dłoń Marceau, z pustego powietrza nad sceną tworząca mosiężną klamkę drzwi pracowni fabrykanta masek – zaczął nasłuchiwać przyjścia tylko własnych słów, czekać na bajkę jedynie swoją. I zjawiły się, i zostały w kilku, jeśli nie kilkunastu tomach prozy i wierszy. Może więc gra, którą radzi Pan Cogito, kiedy zawodzą zakurzone lwy słusznych przymiotników, jest grą fikcji literackiej z żywymi, grą o nikły uśmiech prawdy o tych, których już nie ma? A kto wie, czy także nie o nikły uśmiech prawdy o tych, co zostali? Chwilę temu zmarł Jan Nowicki. Taka realność. Z jaką fikcją zagrać teraz, żeby zobaczyć go poza lwami i łudzić się, że właśnie taki, jak w tej fikcji, był najbliżej siebie? W swojej powieści „Białe Walce”, pełnej teatralnych i filmowych masek, cytatów, kryptocytatów i ech wielu dawnych iluzji, aby na 220 stronach oszukać się, że dotknął siebie – Jan Nowicki przemienił się w zmęczone widmo, w Mistrza Serafina. W kogo nigdy nie rzeczywistego przemienić go teraz, aby go dotknąć?

     Teresa Budzisz-Krzyżanowska sięgnęła po przymiotnik wspaniale niezakurzony i niewielki, doskonały. „Był taki osobny…”, rzekła. Osobny. Osobny. Osobny. Ale jak kto? Patrzę na czarno-białą fotografię sprzed lat trzynastu, czternastu, jedną z wielu w cierpko nostalgicznej książce Rafała Wojasińskiego „Jan Nowicki, droga do domu”. Na każdej, prawie na każdej – on na Kujawach, w domu nad jeziorem, koło domu, na ścieżkach, przy kolejowych torach zarośniętych trawą. Tylko on, sam, i rzadko z gołą, siwą głową. Cenny to jest tom, cenny, gdyż bez lwów, za to z jednym kucem i kundlem o kłapniętym uchu. Gdyby zjawił się kogut – nie dziwiłby nikogo. Lecz zostawiam to. Teraz przede mną zatrzymany w kadrze i czasie starszy pan. Idzie ścieżką wśród sosen, widzę go od tyłu. Lekko opuszczona głowa, białe włosy pod ciemnym kapeluszem, znużone plecy, bardzo znużone, żadnych znamion lęku. Jest sam. Zupełnie. Czy było kiedyś ludniej wokół niego, ale naprawdę ludniej, to znaczy – z sensem? Sam jak dłoń Marceau, zawieszająca przezroczystą klamkę w powietrzu nad sceną lub nad ścieżką między sosnami – idzie powoli. Wraca, jak tyle, tyle razy wcześniej? Czy też, jak od zawsze w piątek, idzie rano na przystań, by znów zobaczyć, że także tym razem nici ze starej nadziei, i aby wrócić do domu z odwiecznym niczym? Powtórzę. Wrócić jak kto? Raz jeszcze patrzę na starszego pana na ścieżce między sosnami. Myślę, że jak przez cały życie wchodził w maski, aby znaleźć odpowiedź, tak i teraz idzie po odpowiedź, której nie usłyszy. Widzę Pułkownika.

     W bajce Marqueza jest kolejny piątek losu Pułkownika i Pułkownik znów idzie o poranku na przystań. Od kilkudziesięciu lat dni te są do siebie bliźniaczo podobne. Przypływa statek, naczelnik odbiera wór z listami, taszczy go na pocztę, Pułkownik idzie za nim i nieruchomieje, kiedy są na miejscu. Zapatrzony w listową przegródkę, przeznaczoną dla niego, śledzi ruchy dłoni naczelnika, z zimną obojętnością rozdzielającego koperty, pisma, kartki. Przegródka Pułkownika pozostaje pusta. Nie ma listu, nie ma telegramu, nie ma pocieszenia, że renta dla niego, weterana wojny Tysiąca Dni, w końcu jest do odebrania. Znów nie. Nie ma ani słowa, jak nie było nigdy. Jest nic. To znaczy – jest czekanie. Może więc jednak nie nic, może coś? Żona i czekanie. Kruszejący dom i czekanie. Głód i czekanie. Samotność i czekanie na słowo. Prawie nic i czekanie na sens czekania na cokolwiek, co choć odrobinę rozjaśni mrok. I jest coś jeszcze. Kogut. Żywa pamiątka po synu Pułkownika, zabitym przez władzę. Wspaniałe zwierzę, cholernie drogie - kogut do walk, potężny, mocny, niezależny. Tkwi w nim ogrom czystości i odpowiedź, której nie sposób zrozumieć, musi więc wystarczyć, że jest, oraz że jest blisko. Żona Pułkownika od lat żąda sprzedania koguta. Coraz uporczywiej żąda, coraz gwałtowniej pytając: co będziemy jedli? Nadchodzi dzień, w którym Pułkownik się poddaje. Nie wdajmy się w szczegóły fabularne, niech starczy, że Pułkownik bierze koguta pod pachę, rusza do kupca, lecz w pół drogi – zawraca. „Wstrząsnęło nim ciepłe, głębokie bicie serca ptaka. Pomyślał, że nigdy dotychczas nie trzymał w rękach czegoś tak bardzo żywego”. Pułkownik poczuł na skórze ramienia bliskość odpowiedzi.
Czy można dziwić się wściekłości żony? Była wstrząśnięta, zraniona, złamana. Była prawie martwa, gdy zadała Pułkownikowi najciemniejsze z wszystkich pytań ich życia. „Powiedz mi, co będziemy jedli”. Zdania, które Marquez ułożył po tym pytaniu, zarazem będące zakończeniem jego arcydzielnej bajki o samotności czekania, należą, jak mądrze prawią znawcy, do grona najświetniejszych finałowych zdań literatury.

„Trzeba było siedemdziesięciu pięciu lat – siedemdziesięciu pięciu lat życia, minuta za minutą, żeby pułkownik doczekał tej chwili. Poczuł się czysty, kategoryczny, niepokonany, gdy odpowiedział:
- Gówno.”

Nikt bardziej bezlitośnie niż Jan Nowicki, bardziej bezlitośnie i z tak dwuznacznie nikłym uśmiechem, nie potrafiłby wyrzec pożegnalnego słowa Pułkownika. To pewne. Pewne, ale już bez znaczenia. Gra skończona.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki