To właśnie jest tak cudowne. Że coś pozostaje, z klasyków, i pomaga przetrwać do końca dnia.
Samuel Beckett "Szczęśliwe dni"
Jak to tam było na początku, zimą roku 1965, gdy debiutowała? Jak to tam ślicznie brzęczały miłosne piosnki w spektaklu "Kiedy tylko zakwitną jabłonie"? Czy coś z tego gdzieś jeszcze trwa? Ocalało? W czyjej pamięci? I co? Jakiś kolor? Nitka intonacji Stanisława Radwana? Choćby tylko cudem słyszalne echo jednego songu? A może biedny ślad tamtej twarzy dzisiejszej Jubilatki?
Nie tak dokładnie, nie, lecz przecież podobnie pytał wytworny wodzirej 5 grudnia wieczorem, w Teatrze Bagatela, na urodzinowej uroczystości Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Aby obrazek był ładny, powiedzmy: podniosło się na widowni kilka rąk, jak w klasie, ale tej z bajki Brunona Schulza lub seansu Tadeusza Kantora. Więc jednak nie przepadły wszystkie ślady. Coś ocalało z debiutu Jubilatki, zwłaszcza w jej pamięci. Barwny powidok, melodyjna nitka, resztka starego śpiewu. I zapewne wciąż wraca, jak w drobnym wierszyku o przeglądaniu albumu spłowiałych zdjęć rodzinnych, to szare westchnienie, kwitujące każdy czarno-biały prostokąt: "Mój Boże…" A z nieogarnionej reszty teatralnych, telewizyjnych, filmowych jej ról – ile śladów zostało? Wiele, coraz więcej rąk w pionie nad fotelami. Coraz więcej odpowiedzi coraz mniej chwiejnych. Istny pchli targ pamięci, piękny i rozległy. Coraz więcej pewności wśród zgromadzonych na scenie i na widowni, pewności, jak było naprawdę i że było właśnie tak!
O 20.00, może kwadrans później, albo tyleż wcześniej, daleko za głową Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, siedzącej przy pokrytym urodzinowymi kwiatami stole po lewej stronie sceny, rzucono na ścianę ogromny, czarno-biały kadr ze starego spektaklu. Portret jednej sekundy z roku 1989? Wyimek z "Hamleta IV" Andrzeja Wajdy? I ona niegdysiejsza w centrum widoku? Oto ciepło roześmiana istota w czarnym, zdobionym białą koronką kubraku elżbietańskiego bywalca balów dworskiej śmietanki - na wielkim niby łoże, iście królewskim fotelu siedzi w cokolwiek nonszalanckiej pozie zmęczonego bohatera, trochę jak Stańczyk, tyle że u Jana Matejki błazen markotny jest bardzo. Tak, to rok 1989. Tak, "Hamlet IV". Tak, Teresa Budzisz-Krzyżanowska w roli Księcia. Jak to tam ślicznie wszystko było przez nią mówione? Jak to tam, na scenie Starego Teatru, działo się wtedy z opowieścią Williama Szekspira? Na przykład ze smutkiem tej frazy: "O, czemuż musiałam/ Ujrzeć, co widzę, widzieć, co widziałam". Jak to tam mówiła złamana Ofelia w 1989 roku?
Na scenie, gdzie debiutowała, Teresa Budzisz-Krzyżanowska przy stole całym w kwiatach, a za nią – fotograficzne wspomnienie jej samej, gdy była Księciem, słowami Księcia. Blisko tej opowieści jest opowieść inna. Inna lub ta sama, z inną lub tą samą aktorką w roli głównej. Zjawia się oto Winnie i pewnego poranka, przez obojętny czas zbudzona ostrym dzwonkiem, znów chwali słońce. Jak wczoraj i przedwczoraj, jak zawsze od chwili, gdy pozostało jej jedno. Czekanie. Zmawia niemą modlitwę, wyjmuje z torby szczoteczkę do zębów oraz tubkę pasty, litościwie wzdycha nad losem Williego, po czym pytając samą siebie: "Jak to tam ślicznie jest powiedziane?" - podnosi w swojej głowie niewidzialną kurtynę i zaczyna kolejny monolog, kolejny spektakl samotnego wspominania. Z grubsza tak Samuel Beckett otwiera "Szczęśliwe dni", portret czekania z pomocą słów. Winnie wiele razy pyta siebie, aby frazy, które ongiś czytała bądź mówiła na głos, przywołać, przeinaczone przez czas. Pyta, by wywołać je niczym odpustowy spirytysta duchy wirującym na stoliku talerzykiem. "Jak to tam ślicznie jest powiedziane?", "Jak to się dawniej mówiło?", "Jak się ładnie dawniej mówiło?", "Jak to tam jest w tym niezapomnianym wierszu?", "Jak to tam jest w tym niezwykłym wierszu?"… A tuż po pytaniach – wracają strzępy starej poezji, wlokąc za sobą strzępy minionego życia Winnie. Herrick i Hugo, Yeats i Szekspir, Keats i Milton, Byron i Eklezjasta, bezimienny poeta perski i Grey, także Dante, na końcu zaś operetkowe wyznanie miłosne z "Wesołej wdówki" Lehara, i wiele jeszcze podobnych olśnień. Pchli targ Winnie jest wielosłowny. Gdyby spisać tylko tytuły i nazwiska autorów sztuk i opowieści, w których Teresa Budzisz-Krzyżanowska zagrała w Teatrze Rozmaitości (dziś Bagatela), Teatrze Słowackiego, Starym Teatrze, Teatrze Studio, Teatrze Narodowym, Teatrze Ateneum i jeszcze kilku innych, także w filmie i telewizji – Winnie, spojrzawszy na długą kolumnę słów, pewnie by się uśmiechnęła z podziwem i powtórzyłaby stare westchnienia, co je wydała nad własnym pchlim targiem. "Cóż bym zrobiła bez tego?... Cóż bym robiła, gdyby brakło słów?... Patrzyłabym przed siebie, z zaciśniętymi ustami?... Tak, to są szczęśliwe dni. Te, kiedy coś słychać". Po czym, specjalnie dla Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej w "Hamlecie IV", przywołałaby pytanie i odpowiedź, którymi Beckett kazał jej otworzyć kolejny dzień czekania. "Jak to tam ślicznie jest powiedziane?". "Biada, że musiałam… widzieć, co widziałam…"
Jak to tam było zdumiewająco ułożone w "Hamlecie IV"? Długo by mówić, to znaczy męczyć pamięć, chcąc powiedzieć o wszystkim, ale wystarczy sam punkt wyjścia. Pestka tego seansu jest wyborna. Jak to tam ślicznie Wajda powiedział, zanim próby zaczęły się na dobre? Zostań za plecami oficjalnego świata, za plecami fikcji dopiętej na ostatni guzik, dokończonej, gotowej, odprasowanej, nieskazitelnej. Zostań w małej kuchni, gdzie nic jeszcze nie jest upichcone, a dopiero zaczyna się pichcić. I mów słowa Księcia – właśnie stąd, stąd patrz przez niewielką szczelinę w murze na bezbłędny blask sceniczny, stąd słuchaj nieomylnie recytowanych fraz Szekspira, dla widzów, którzy będą cię tutaj podglądać z kątów i spod ścian, bądź poza płcią, bezsilna i bezsilny zarazem, silna i silny, tu stawaj się pasterzem fok Zeusa, przywdziewającym wiele masek, aby umknąć przed światem istot nieprzyjemnie pewnych swego, tutaj bądź Księciem, lecz nie na amen, nie w pełni, a jedynie poniekąd, zaledwie do pewnego stopnia. Po prostu – nie wchodź na scenę, co najwyżej, raz, może dwa. Zostań w garderobie!
Jakoś tak ślicznie rzekł Wajda do Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej. Posłuchała. Została w kuchni światów dopiero zbierających się w kształtną kupę spektaklu gotowego. Została tu, gdzie sztuczne brody czekają na klej, pędzelki jedynie zaczynają nieśmiało niepokoić pudry, szminki dopiero za chwilę dosięgną policzków, peruki wciąż tylko na drewnianych głowach tkwią, a na blacie pod lustrami, w których twarz zmienia się w inną twarz, leży otwarty aktorski egzemplarz sztuki, co w niego, mrukliwie powtarzając cudze słowa, wciąż zerka istota zatrzymana w pół drogi: już nie jest całkowicie sobą, ale też jeszcze nie jest całkowicie kimś innym. Teresa Budzisz-Krzyżanowska została tu, gdzie stwarza się iluzję. Wyborna to była decyzja Wajdy. Po czterech stuleciach wykorzystywania "Hamleta" przez teatr raczej instrumentalnie, w doraźnych interesach ludzkości, tak, jak gdyby Szekspir, wbrew przekonaniu Księcia, był jakimś wędrownym ortopedą, co za miskę kartofli nastawia mijanym epokom zwichnięte stawy – Wajda zwraca "Hamletowi" jego iście Gombrowiczowski nerw, żywioł gry, masek, udawania, energię przyprawianych gąb, ucieczek w małe inscenizacje codzienności. Jak 7 tomów Marcela Prousta jest powieścią o pisaniu, tak Szekspira opowieść o Księciu to opowieść o aktorstwie, lecz o aktorstwie nie jako fachu, lecz jako losie. Tak. Z tego powrotu do źródła – cóż jednak by zostało, gdyby u Wajdy los Księcia nie był przez dwie godziny losem Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej?
Losu się nie recytuje. Jak to tam ślicznie monologi swe mówił u Wajdy garderobiany Książę? Słuchając. Teresa Budzisz-Krzyżanowska mówiła tak, jak gdyby zarazem słuchała snutej przez los starej bajki o Księciu, którym ona była przez chwilę, on zaś – był nią przez całe dwugodzinne życie swoje. Zdania Księcia jak gdyby wciąż jeszcze przeciągały się w łóżku, odległym w czasie, nie do końca obudzone, błąkające się po mętnych snach Szekspira, w sferach niecałkowitego istnienia, po omacku szukające same siebie. Owszem, nie klepać z blaszanej pamięci lecz intonacją sprytnie udawać, że oto pierwszy raz się gada, co właśnie się gada – to jest fundamentalna reguła aktorstwa. Nic nowego. Lecz w "Hamlecie IV" Teresa Budzisz-Krzyżanowska poszła z tym dalej, najdalej. Mówieniem zwracała słowa Szekspirowi. Tak jak 33 lata później, 5 grudnia wieczorem, w finale swego urodzinowego jubileuszu, zwracała słowa Czesławowi Miłoszowi i Juliuszowi Słowackiemu, wpierw mówiąc wiersz "O aniołach", a chwilę później fragment Piątej Pieśni "Beniowskiego".
Tak, po wielu, wielu latach używania ich na różne sposoby i do celów wszelkich, używania przeciwko czemuś lub za czymś, albo by wywalczyć pokój lub naprawić kran, albo by dopiec Heniowi tudzież ukoić ból Krysi, albo by zgnoić władzę w koszulkach czerwonych, ewentualnie wesprzeć opozycję w skarpetkach lila, po wielu epokach tych i podobnych ekscesów brawurowych majsterkowiczów Melpomeny – oddała słowa właścicielowi. Zwróciła zdania Szekspirowi, aby odpoczęły od doraźnych fanaberii kolejnych tymczasowych światów i znów były, czym są od zarania. Opowieścią o starej grze z losem w istnienie. Grze czym? Jak w życiu Winnie – słowami. A stawka? Winnie dobrze ją zna – kolejny ostry dzwonek o poranku. Jak usłyszysz – wygrałeś. Jak nie – nie usłyszysz już nic.
Winnie – usłyszała, więc mówi, by wrócić do wczoraj, do przedwczoraj, do każdego przedwczoraj. Gdy Teresa Budzisz-Krzyżanowska zagra w "Szczęśliwych dniach" – któż zauważy, że aby ocalić w pamięci kawałki pięknej przeszłości, Winnie powie naraz - gdzieś pomiędzy frazą Keatsa a wersem Miltona – ten epilog anielskiego wiersza Miłosza?
zaraz dzień
jeszcze jeden
zrób co możesz
5 grudnia, chwilę po tych słowach, Teresa Budzisz-Krzyżanowska dodała prawie cicho, z drobiną zakłopotania w oczach, powoli układając litery w powietrzu nad kwiatami.
"Zrobiłam, co mogłam".
Paweł Głowacki