Seans noworoczny

Ostatnia aktualizacja: 07.01.2023 15:58
Z dbałością o szczegóły, godną najwyborniejszych reżyserów teatralnych, instruuje Congo, jak obsługiwać drucianą pętlę, aby głowa ludzka opuściła tułów w sekundę, góra w dwie. Zakładasz i szarpiesz. Po czym jest bęc.
Chryzantemy
ChryzantemyFoto: Shutterstock/katarinag

                                                   Rzadko was widujemy, mistrzu Williamie – powiedział i odkaszlnął.
                                                                               

                                                                                 Sándor Márai "Łabędzia pieśń"


     W czapce przypominającej ozdobę głowy dzisiejszego reżysera polskiego, okutany znoszonym kubrakiem z herbem swojego patrona, księcia Southampton, wyszytym na piersi i zupełnie już wyblakłym - wlókłby się Jan Peszek na końcu milczącego konduktu, stukając laską z wiśniowego drzewa. Od prawej kulisy, do lewej, wzdłuż rampy, noga za nogą, powoli, zgarbiony, nie patrząc na idącego obok aktora w roli proboszcza kościoła Świętej Trójcy w Stratfordzie. Czas akcji? 25 kwietnia roku 1616, wczesne czwartkowe popołudnie, lecz stylizowany na kartkę z kalendarza transparent niekoniecznie musiałby zawisnąć nad sceną. Tak jak srebrny kolczyk w lewym uchu Jana Peszka – na portrecie z Chandos zdobiący lewe ucho granej przezeń postaci – nie byłby nieodzowny. W końcu William Szekspir od dawien dawna nie jest już bohaterem wyłącznie Anglii elżbietańskiej. W jego przypadku - a i z Antonim Czechowem, Molierem czy Sofoklesem jest podobnie – czas od dawien dawna nie gra żadnej roli. W moim noworocznym marzeniu, marzeniu-postanowieniu, aby w maju zobaczyć na scenie polskiego teatru wielki pogrzeb, każdy z wymienionych (ale też jeszcze nie mało innych) mógłby wlec się w ogonie konduktu. Lecz niechaj będzie to właśnie Szekspir. Szekspir z małego, wielkiego opowiadania Sándora Máraiego.

     Jana Peszka moje marzenie wybrało, gdy spojrzałem na fotografię anonsującą premierę w Teatrze Słowackiego. Oto głowa-pastisz przede mną, albo głowa-parodia, a z pewnością głowa-stylizacja. Oto syty pyszałek o oczach skrytych za przeciwsłonecznymi, wielkimi na pół twarzy okularami z lat siedemdziesiątych, w stylonowej marynarce barwy bodaj rozcieńczonego turkusu (lecz mogę się mylić), krojem zaś godnej elegancji "koników", za wczesnego Gierka handlujących biletami pod kinem. Spiczastym, wyłożonym na monstrualne klapy marynarki kołnierzem koszuli mlecznej i w niebieskawe koła można by bez żadnych problemów wiosłować, taka bowiem kołnierzyk ów dyskrecja cechuje, zaś zdobiący głowę pyszałka siatkowy kapelusz o wywiniętym po bokach rondzie jest śnieżnobiały. Ulotka informuje, że w reżyserowanym przez Jana Klatę spektaklu "Act of Killing" Jan Peszek gra rolę główną. Byłby zatem uśmiechniętym potworem, niejakim Anwarem Congo, miłośnikiem cienkich drutów?

     Nie chce być inaczej. Scenariusz seansu Klata utkał na kanwie dokumentalnego filmu Joshu’y Oppenheimera "The Act of Killing". Kilka lat temu była to, do dziś jest, bezlitosna potworność. Sfilmowane wspomnienia indonezyjskich "koników" kinowych, którzy w latach 1965 i 1966 zamordowali ponad pół miliona, a niektórzy powiadają, że cały milion rodaków posądzonych o komunizm – dławią z mocą niemalejącą. Nie wchodźmy w polityczne konteksty, istotne jest, że zabijali oni lekko, pastelowo, bez mała z uśmiechem i błyskiem dumy w oku. Zakochane w tandecie filmów gangsterskich, szpiegowskich oraz w westernach, zaludnionych nietykalnymi przez prawo rewolwerowcami – kinowe "koniki" mordowały tak, jakby mordowały tyleż dla skutecznego zabicia, co aby ładnie wypaść w wymarzonej hollywoodzkiej kamerze. Jak gdyby trud realnego masakrowania czaszek rewolwerowymi kulami, albo trud realnego zaciskania pętli z cienkiego drutu na szyjach ludzkich – brali owi kaci w nawias sztuki popularnej, w nawias iluzji, w nierealność. Jak gdyby seanse mordu interpretowali, reżyserowali, inscenizowali przy pomocy poetyki szalenie w tamtych latach aktualnej, cieszącej się w indonezyjskim pospólstwie gigantyczną popularnością. Słowem – byli na czasie, na estetycznej fali, zabijali modnie, czyli nie wedle jakichś starych, tradycyjnych reguł teatralnych, lecz wedle reguł ściśle nowoczesnych, współczesnych, więc także awangardowych, a nawet rewolucyjnych. Bo przecież trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe, zwłaszcza artystyczne, a nie w uwiędłych laurów liść z uporem stroić głowę… A że głów przy tym trochę spaść musiało… Cóż, rozwój ma swoją cenę… I tak "konikom" zostało do dziś.

      W filmie Oppenheimera znów są sobą z roku 1965 i z roku 1966. Leciutcy, pastelowi, ciepli. I podobnie twórczy. Są kreatywni jak byli wtedy, gdyż Oppenheimer postanowił powtórzyć gest Księcia Hamleta i zrobić w swoim dokumencie Szekspirowską pułapkę na myszy. Postanowił stworzyć film w filmie. Proponując podstarzałym kinowym "konikom" indonezyjskim wspominanie niegdysiejszego ich seansu zabijania, zaproponował, aby sami sobie nakręcili dziś swą pamięć, aby - poczynając od charakteryzacji, a na dźwiękowych efektach kończąc – sami sobie stworzyli film o dniach rzeźnickiej chwały, a on, niczym Hamlet Klaudiusza, będzie ich jedynie podglądał z boku, rejestrując wszystko przy użyciu dyskretnej kamery. Podnieceniu i jasności – nie było końca! A najgłębiej radował się bodaj Anwar Congo właśnie, "twórca" około 1000 trupów. Z dbałością o szczegóły, godną najwyborniejszych reżyserów teatralnych, instruuje Congo, jak obsługiwać drucianą pętlę, aby głowa ludzka opuściła tułów w sekundę, góra w dwie. Zakładasz i szarpiesz. Po czym jest bęc.

     Gdyby nie Jan Peszek, wystylizowany na indonezyjskiego wielbiciela sztuki popularnej i zabijania w poetyce sztuki popularnej, gdyby nie Klaty pomysł na seans o indonezyjskiej masakrze, o milionie tamtych korowodów pogrzebowych, pewnie nie zrodziłbym noworocznego marzenia o scenicznym kondukcie, skromnym co prawda, ale przecież powszechnym, powracającym, kondukcie jak Wańka-Wstańka. Czechow zatem, Molier, Sofokles, jeszcze ten, jeszcze tamten… Ale niech to będzie Szekspir. Niech to będzie Jan Peszek w roli Szekspira, który w prologu "Łabędziej pieśni" Máraiego idzie na końcu konduktu, obok proboszcza, kaszlącego co krok, idzie za trumną, w której spoczywa jego przyjaciel z dzieciństwa. Nasza czapka, kubrak z początku XVII stulecia, wyblakły herb na piersi, skulone plecy, nisko opuszczone czoło, stukot czereśniowej laski. Zapewne wiele jest opisów ostatnich dni Szekspira, lecz opis Máraiego, jego portret długiego zmierzchu, jest niepowtarzalnie chłodny, czysty, nie do ominięcia.

     Wrócił oto Szekspir do Stratfordu i już tu zostanie, do końca. Jest wiosna, lecz trująca wiosna. Mordercze opary, nieznane choroby, wyziewy wywołujące gorączkę nie do zwalczenia. Taka nowoczesność. Nie ma tygodnia, by kogoś nie chowano. Wrócił, lecz prawie nikt już nie wie, kim jest, kim jest naprawdę. Taka awangarda. Nikt nic nie czytał, nikt nie był w Londynie na niczym, co on dla teatru wyśnił, nikt nie lęka się 25 tys. jego doskonale ułożonych w wersy słów. Taka współczesność rewolucyjna. Prawie w ogóle nie opuszcza domu, a jeśli już, to rusza na łąki nad Avonem koloru ołowiu, bo tam raczej nikogo nie spotka. Pustka nie smuci tak jak nowocześni rodacy. Co pewien czas nieruchomieje i długo patrzy na strzęp krajobrazu, na kształt wierzb, na falowanie traw, jak gdyby chciał sobie coś przypomnieć. Bywa, że wracają na chwilę kawałki jego starych zdań. Nie myśli o Londynie, prawie w ogóle. Nie ma o czym, przecież już nie grają jego sztuk, co najwyżej "Romea i Julię", i to raczej w stylu tak bardzo "na czasie", iż swojej prostej baśni o miłości mógłby nie rozpoznać. Nawiasem, po ile jest teraz wstęp do Teatru Pod Kulą Ziemską? Ile wołają sobie londyńskie "koniki"?... Wystarczy. Wróćmy do konduktu.

     Niepowtarzalny jest Máraiego portret długiego zmierzchu. Powolne zamieranie kształtów, blaknięcie słów, gęstnienie obojętności świata. I przez taki zmierzch niechaj idzie kondukt noworoczny. Od prawej kulisy, do lewej kulisy, wzdłuż rampy, powoli. Jan Peszek stuka czereśniową laską. U Máraiego niosą w trumnie przyjaciela Szekspira z dzieciństwa, późniejszego mistrza cechu wytapiaczy świec, lecz marzenie ma swoje prawa. Jan Peszek stuka czereśniową laską za trumną - Szekspira, bo choć jest majowy dzień roku 2023 – w marzeniu trwa 25 kwietnia roku 1616, wczesne popołudnie czwartkowe. Tamtego dnia kondukt rzeczywiście odprowadzał zwłoki twórcy "Hamleta" do kościoła Świętej Trójcy. Możliwe, iż większość nie wiedziała, w istocie kogo odprowadza. Lecz szli. Leźli. Wlekli się traktem Church Street i Old Town obok zagrody Halla – do prezbiterium. A tam – trumnę zsunięto do krypty otwartej w posadzce przed wielkim ołtarzem.

     Tak, szli, nie wiedząc, poza nielicznymi, którzy wiedzieli. I będą szli tak w maju, wciąż nie wiedząc, poza nielicznymi. To są, jak widać, zwyczajne dzieje. A w finale noworocznego snu mego - cichnie stukot czereśniowej laski, pochód nieruchomieje i sceniczny Szekspir podnosi głowę. Jan Peszek dostrzega wtedy to, co w roku 1815, podczas robót murarskich, dostrzeżono przez dziurę w płycie krypty prezbiterium kolegiaty Świętej Trójcy. Jak zaświadcza Washington Irving - nie były to resztki trumny, ani strzępy kubraka z herbem księcia Southampton, ani nawet kości. Na dnie leżała tylko warstwa proszku w kolorze starej mąki. Nic nadzwyczajnego.

Paweł Głowacki


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki