Dlatego będzie ta historia, wzorem tego tekstu, ciągnęła się na wielu rozgałęzionych torach i cała przetykana będzie wiosennymi myślnikami, westchnieniami i wielokropkami.
Bruno Schulz "Wiosna”
Nagle głos nad kreskami: "Proszę nie robić niczego w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do ust śpiącej dziewczyny!" Głos nie z wnętrza obrazka, a z głowy, z pamięci, ze wspomnienia innej opowieści, ze wspomnienia baśni napisanej. "I proszę również bardzo uprzejmie, żeby pan nie próbował budzić dziewczyny…". Głos spokojny i beznamiętny, zmiękczony czarną kotarą wielkości obrazka, która głowę patrzącego otula od tyłu jak płachta głowę fotografa zatrzymującego świat na światłoczułym prostokącie wewnątrz czarodziejskiej skrzyni ze szklanym okiem. "Śpi snem głębokim i o niczym nie wie… Będzie spała cały czas, niczego nieświadoma od początku do końca. Nawet tego, w czyim towarzystwie spędziła tę noc… Ale proszę się tym nie przejmować". Głos drobnej kobiety, która w baśni Yosunari Kawabaty "Śpiące piękności" prowadzi na uboczu świata dom dla starców pragnących już tylko czuwać nocą przy młodych, cudnych, hipnotycznie pachnących czułością kobietach, do brzasku patrząc na cienie snów, sunących wolno po ich jedwabnych czołach, jak ślady chmur po wodzie. Drobna kobieta jest zawsze owinięta pasem, ozdobionym ogromnym ptakiem na tle deseniu skomponowanego z bębnów, i cedrowe drzwi do otulonego karmazynowymi kotarami pokoju, gdzie czeka nagie marzenie, otwiera starcom zawsze bezszelestnie i zawsze lewą ręką… Tak? Nie zwodzi wspomnienie? A może drobna kobieta otwiera jedynie przedsionek pokoju karmazynowych kotar, zaś klamkę cedrowych drzwi pozostawia drżącym palcom gości? Możliwe to, lecz nad kreskami grafiki Brunona Schulza "Zuzanna i starcy" na pewno zawisła rozmiękczona czarną kotarą powitalna prośba drobnej kobiety, a później, w błyskawicowym skrócie, cała olśniewająca powieść o pięknościach śpiących dla starców, którzy boją się zasypiać, gdyż "noc ma im do zaoferowania same ropuchy, czarne psy i topielców".
Na jednej z grafik "Xięgi bałwochwalczej" Brunona Schulza, które wraz z jego rysunkami tworzą w krakowskim Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK wystawę "Bruno Schulz: Sex-Fiction", autor "Sklepów cynamonowych" sportretował siebie w postaci ropuchy wąchającej kobiecą stopę w finezyjnym bucie na szydząco wysokim obcasie. Pomijając serię autoportretów i zaledwie kilka widoków, gdzie męskość ma resztki godności, bohaterowie grafik Schulza, które Witkacy zwał "poematami okrucieństwa nóg", grafik i jego rysunków mają w sobie coś ropuszego i psiego, w cieniu olśniewających piękności są rytualnie bezradni i upokorzeni niczym topielcy niedotopieni do końca, trzymający się życia resztkami drgawek. Dwa z tych hipnotycznie koszmarnych, albo koszmarnie hipnotycznych snów Brunona Schulza, zatrzymanych na powierzchni prostokątów niby na starej czarno-białej fotografii, zakryte są czarnymi kotarami, niby scena teatralna kurtyną przed spektaklem. Trzeci gong – trzeba wybierać, bo przecież nie da się wsunąć głowy pod obie kotary naraz. Pod drugą spoczywa graficzny kadr "Zaczarowane miasto II", który obudzi w patrzącym opowieść oczywiście zupełnie inną niż budzi skryta obok pod czarną kotarą "Zuzanna i starcy", rozgałęzi się na inną baśń i innymi słowami patrzący będzie kadr ów przetykać. I to właśnie jest sedno wystawy całej. Całej wystawy i całej sztuki Schulza, tej obrazkowej i tej pisanej. Swoiste niedokończenie, dyskretnie uchylone furtki, zapraszające na drugą stronę, kończenie opowieści w zdumiewająco "nie-finałowych" miejscach, rezygnacja z kropek nad i, niepokój pustych miejsc, milczących i tajemnych. Miejsc trochę podobnych do miasta nocą w baśni "Sklepy cynamonowe", przez które to miasto Józef wraca do domu, po portfel ojca. Opuszcza teatr zanim jeszcze zaczął się spektakl, ale już jest zarażony jego magią, więc droga powrotna staje się seansem dopisywania przez Józefa miastu fantastycznych jego snów na jawie, dopowiadaniu nierealnej fantastyczności, ciągów dalszych, fabuł kolejnych, nowych odcieni, dźwięków i nut. A wszystko to za przyczyną niemego zaklęcia zobaczonego obrazu na kurtynie, gdzie "maski trzepotały czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szeptały coś bezgłośnie i wiedziałem, że przyjdzie chwila, kiedy napięcie tajemnicy dojdzie do zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny pęknie naprawdę, uniesie się i ukaże rzeczy niesłychane i olśniewające". Tak, można czekać, aż kurtyna się uniesie. Lecz można też ostrożnie wsunąć pod nią głowę.
Różnie mówi się o liczbie rycin "Xięgi bałwochwalczej", lecz fachowcy często ogłaszają: 26. Ale nie ma jednej "Xięgi bałwochwalczej", są tylko i aż poszczególne jej teki, po kilkanaście wybranych rycin w każdej, i żadna teka nie powtarza zawartości żadnej z pozostałych. "Xięga bałwochwalcza" to jest graficzny Proteusz – dzieło o wciąż zmieniającej się twarzy, dzieło w wiecznym ruchu, toku, umykające, nie do przyszpilenia, na amen niedokończone, zapraszające do snucia dopowiedzeń, lecz snucia ze świadomością, że końca nigdy nie będzie. 26 rycin. To więcej niż 24, lecz zaledwie o 2 więcej, czyli prawie o nic. W "Kosmosie", powieści portretującej fiasko marzenia z znalezieniu sensu związku pomiędzy wszystkimi sensualnymi ingrediencjami świata, więc i sensu świata całego, Witold Gombrowicz, kolosalny admirator baśni Brunona Schulza, powiada: "Ileż zdań można utworzyć z 24 liter alfabetu? Ileż znaczeń można wyprowadzić z setek chwastów, grudek i innych drobiazgów?” Także te pytania zawisają nad czarno-białymi fantazmatami w MOCAK-u. Jak wiele narracji można wysnuć z tysięcy kresek, kropek i innych graficznych drobin Brunona Schulza? A ile słownych „Xiąg bałwochwalczych” z 26 rycin „Xięgi bałwochwalczej"?
Zuzanna, w grafice Schulza leżąca na lewym boku na łóżku, zarazem leży na łóżku za cedrowymi drzwiami, w pokoju otulonym karmazynowymi kurtynami. Czeka na starca, ma dla niego w prezencie sen. Starzec już jest. Nie jeden. Czterech starców drobna kobieta od Kawabaty wpuściła na rycinie Schulza do pokoju za cedrowymi drzwiami, aby wokół nagiej Zuzanny, śpiącej z otwartymi oczami, nie bali się ropuch, czarnych psów i topielców. Trzech, z trzech stron pilnujących nagiego ciała, jest w strojach orientalnych, niczym Melchior, Kacper i Baltazar na obrazach starych mistrzów - Gwiazda Betlejemska pozwoliła im odpocząć w drodze do Stajenki. Nie, nie grzeszą. Przecież żaden nie wsuwa palców do ust Zuzanny. Będą zbawieni. Czwarty, jak żabi Arlekin z kryzą pod szyją, podczołguje się do jej stóp, zwisających z japońskiego łóżka Kawabaty, które, jak i całą resztę, Schulz igłą wyskrobał na pokrytym czarną żelatyną szklanym prostokącie.
Przy Zuzannie starcom lęk minął być może, ale na pewno minął on Gabrielowi Garcii Marquezowi w samolocie, gdy podróżował obok pięknej kobiety, która - kto wie - czy nie miała na imię Zuzanna. Marquez potwornie bał się latania, jak ropuch, czarnych psów i topielców. Kto wie, może właśnie ten strach jest źródłem jego opowieści "Najpiękniejszy topielec świata", zaś w "Stu latach samotności" śmierć staje się psem, który długie lata idzie krok w krok za czarodziejem Melquiadesem, obwąchując mu nogawki? Później, w uwieczniającym tamten cudownie wolny od potworności lot felietonie "Samolot śpiącej piękności", układa frazę godną Eguchiego, głównego starca w baśni Kawabaty: "Nieustannie obserwowałem ją, cal po calu, i jedyną oznaką życia, jaka zdołałem dostrzec, były cienie snów, które przesuwały się po jej czole, jak chmury po wodzie". W tym samym wspomnieniu wyzna, że spośród wielu przeczytanych przezeń japońskich powieści jedyną, którą sam chciałby napisać, są "Śpiące piękności", elegia o starcach upokorzonych przez czas, którzy nocami marzą przy boku nieosiągalnych ciał. I ziściło się.
Napisał swoje "Śpiące piękności". Gdy był już zupełnie stary, uzupełnił ciemną baśń Kawabaty elegią własną, powieścią "Rzecz o mych smutnych kurwach". Podaję tytuł właściwy, gdyż żałosne trzęsiportki wydawnicze zmieniły ostatnie słowo na ciepluchną i bezpieczną galaretkę słówka "dziwki", ja zaś ufam Marquezowi, nie polskim trzęsiportkom – tego nauczył mnie ksiądz proboszcz, kiedy bywałem ministrantem. Odpowiedział więc Marquez na świetność "Śpiących piękności", dopowiedział im, dosnuł własną baśń o późnym marzeniu, o ostatnim marzeniu.
"W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie szaloną noc miłosną z nieletnią dziewicą".
Tak się zaczyna Marqueza rozgałęzienie nocy starca Eguchiego. A na 27. rycinie "Xięgi bałwochwalczej", rycinie "Pierwsza miłosna noc Zuzanny", z czterech sędziwych wędrowców Bruno Schulz ponoć pozostawił tylko jednego, Melchiora, który pochyla się nad prawym łokciem Zuzanny. Zmienił mu także mu twarz. Melchior stał się siwiuteńkim Japończykiem, który trzyma w lewej dłoni "Don Kichota" w oryginale. Lecz nie ma co do tego wszystkiego żadnej pewności. Brzęczą tylko plotki, domysły, bajki. Grafika zaginęła w zagadkowych okolicznościach. Ale to nie szkodzi. Nie ma 27. ryciny, ale opowiadać można. Można, a nawet trzeba, bo jak w "Mityzacji rzeczywistości" uczy Bruno Schulz: "Nienazwane nie istnieje dla nas".