Głosy

Ostatnia aktualizacja: 26.06.2023 10:26
Sztuka kreta jest sztuką niepodrabialnej samotności wśród wielu starych głosów, starych intonacji, starych narracji. To wszystko. Kto jeszcze potrafi dziś tak odpowiadać przeszłości? Kto potrafi ją tak ugościć na scenie?
Marcel Proust
Marcel ProustFoto: Shutterstock/Julien_j

 

                                                  Tak będziemy żyli,

                                  Śpiewając, modląc się, opowiadając

                                  Stare historie.

 

William Szekspir "Król Lear"

 

 

     Gdy na górze ucichły dekoracyjne żale żywych, gdy od lat nie było słychać kroków przy grobie, kiedy nie miał już kto pamiętać - została z nim tylko Mnemosyne, a i to nie całkiem. Pozostał z nim sam jej atrybut. Zapalona lampka. Jeśli kto woli - płomyk pamiętliwych słów, brzęczących w podziemiu. Zostały frazy wielu dawnych opowieści, ale zwłaszcza wersy starej historii o nim, Learze, królu potężnym, który stracił wszystko, a w finale - istnienie. Teraz, w seansie, posiada jedynie wieczność i słowa. Słowa niczym magdalenki rozmiękłe w herbacie z kwiatu lipowego, owe muszelkowate ciastka o cytrynowej nucie, których smak kiedyś zwrócił komuś zupełnie innemu świat dawno utracony, zdawać by się mogło, na zawsze. Kwiaty z rodzinnego ogrodu, park pana Swanna, lilie z Vivonne, prostych ludzi ze wsi, ich domki, i kościół, i całe Combray, wraz z okolicami. Wszystko. Co utracone, wprawdzie przez chwilę tylko, lecz jednak – znów było kształtne i trwałe jak ongiś. Krąży więc teraz Lear podziemnymi tunelami, doskonale samotny, idealnie wyalienowany, krąży, wiedziony niepojętą siłą bezwładności życia, nakazującą włosom i paznokciom rosnąć w grobach, krąży i na głos smakuje magdalenkowe słowa starej Williama Szekspira historii o utracie, ubywaniu świata gruda po grudzie.

     Lear? Zbyt optymistyczne stwierdzenie. Nie, to nie jest on. To jego resztki. W seansie Janusza Opryńskiego „Lear” Andrzej Seweryn nie gra króla Leara. Owszem, kiedyś już nim był, w ponoć wielkiej inscenizacji Jacquesa Lassalle’a, granej w Teatrze Polskim. Kiedyś stracił wszystko, lecz teraz, w seansie Opryńskiego, nie ma już czego tracić. Teraz jest Learem po Learze, Learem umarłym, błąkającym się w podziemiach. Jest cieniem Leara, który snuje sobie, bo komóż innemu?, starą bajkę Szekspira, strzępy starej bajki, mówi, jak gdyby lękał się uwierzyć w swój proch. Mówiąc, na godzinę zwraca sobie własne Combray, kształtne i trwałe jak ongiś u Szekspira, ale mimo wszystko – w rozsypce, w drzazgach, w marności, w mglistych echach jedynie.

     Przypomina osiwiałego kreta, samotnie wędrującego na tylnych łapach przez ciemność. W prologu seansu nie widać go, słychać tylko jego śpiew, mruczando raczej, bo bez słów, mruczando głębokie, barytonowe, coś niby niepojętą modlitwę, skargę może, albo pocieszenie, melodyjną otuchę. Garść nut - tyle brzęczenia kreta starcza, by zjawiło się światło i on w świetle. Bosy, jak to krety mają w zwyczaju, w żałosnej nocnej koszulinie do kolan, niegdyś białej, i w groteskowym, wręcz operetkowym hełmie na śnieżnej głowie, który chyba dodać mu ma militarnej powagi. Biedny kret! Czy nie mógłby być Duchem zamordowanego króla, w pierwszych scenach „Hamleta”, jak powie Książę, ryjącym tunele pod Elsynorem? Teraz przeczłapał kawałek, legł na wznak na łożu skleconym z czterech krzeseł i na podobieństwo ryby zaczyna kłapać wargami, otwierać i zamykać usta, nie wydając żadnego dźwięku. Mówi niemo, a słowa dobiegają z mroku wysoko nad nim. To słowa jego córek, Goneryli, Regany i Kordelii, lecz są wypowiadane jego głosem, tembrem sunącym z wnętrza jego głowy. Tak powtarza sobie prolog „Króla Leara” – inscenizuje echo sceny podziału królestwa i miłosnej recytacji, od której zaczęło się jego nieubłagane fiasko, los. I podobnie przywoła za chwilę kilka innych scen, tę z Błaznem, tę ze sobą, złamanym blisko zwłok córek, wreszcie tę ze sobą idącym w stronę ostatniej kropki. Ale też wiele innych opowiastek przywoła, tyle że przybędą one nie w słowach, a w cieniach, smakach, dalekich tonach i zaledwie zamajaczą z boku, w kącie, na marginesie. Choćby bajki Samuela Becketta, albo Marcela Prousta. Czy Seweryn, na modłę wybornego brzuchomówcy zaludniający mroczny dół swego kreta widmami, które kiedyś były ludźmi, nie pozwala także pomyśleć o szekspirowskim Ryszardzie II, który w pustce więzienia na zamku Pomfret lepi ze słownych magdalenek cały swój przepadły świat, utraconych ludzi oraz rzeczy, co wypadły mu z rąk?

     Snutych przez siebie strzępów starej historii o sobie kret słucha całkiem tak, jak Krapp swego starego głosu, nagranego na magnetofonowych taśmach – jak Krapp, którego Seweryn przecież grywa w Teatrze Polskim. Grywa też tam Hamma, istniejącego tak długo, jak długo dzierga Hamm teatralną bajkę o sobie. Gdyby obok kreta ustawić kreta identycznego, recytującego temu milczącemu strzępy „Króla Leara” – mielibyśmy echo jeszcze innej opowieści Becketta, „Impromptu Ohio”, gdzie lustrzane odbicie siwego starca czyta siwemu starcowi kawałki jego życia, łudząc go, że życie wciąż trwa – czyta aż do chwili, gdy nic już nie zostaje do przeczytania, do opowiedzenia, do powtórzenia, i można zrobić już tylko jedno: siedzieć w milczeniu. Siedzieć, jakby byli obróceni w kamień. W końcu jest do wyobrażenia, iż posłanie z krzeseł, na którym leżący na wznak kret przywołuje prolog „Króla Leara” – unosi się do pionu i nieruchomieje. Wtedy kret, z tymi jego białymi włosami, rozłożonymi na krzesłach niby na poduszce, stałby się siwym starcem ze sztuki Becketta „Wtedy gdy”, starcem wsłuchanym w łupiny swej pamięci, krążące wokół jego głowy, w buczące kawałki przeszłości, w siebie utraconego. „Przywołują mnie dawne mgły”. Nie jest ważne, kto to mówi u Becketta, bo tak naprawdę każdy w jego bajkach mówi właśnie to. I każdy też w swoim imieniu dorzuca początek „Partii solowej” Becketta – dorzuca to, co w istocie mówi o sobie kret, tylko że nie wprost, a frazami Szekspira. „Urodził się i to go zgubiło”.

    Opryński nazwał swój seans esejem teatralnym. Jak wiadomo, łatwiej jest orzec, czym gatunek ów nie jest niż stwierdzić czym jest. Pewne tylko to, że jest – przejściem przez bibliotekę. To, co napiszesz, o czym opowiesz, czego dotkniesz piórem – wszystko zależy od tego, do którego regału, ku jakim starym głosom wyruszysz przed pisaniem. Montaigne dobrze o tym wiedział. Ponoć właśnie jego „Próby” trzymał w garści Hamlet, kiedy Poloniusz zapytał: „Co czytasz, mój Książę?”. Odpowiedź jest powszechnie znana. Ale jeśli Hamlet rzeczywiście trzymał w garści „Próby”, to znał sedno wszystkich akapitów Montaigne’a. „Jedynym tematem mego pisania jestem ja sam”. Ot, siedem słów. Przez godzinę trwania „Leara” Opryńskiego kret Seweryna jest tymi siedmioma słowami - w każdej chwili.

     Nie ma co błaznować i by udźwignąć aktorstwo Seweryna, sięgać teraz po balonowe epitety, po semantyczne koturny, po pokorny patos frenetycznych przymiotników. Sztuka kreta jest sztuką niepodrabialnej samotności wśród wielu starych głosów, starych intonacji, starych narracji. To wszystko. Kto jeszcze potrafi dziś tak odpowiadać przeszłości? Kto potrafi ją tak ugościć na scenie?

     W epilogu, gdy światła mrą, kret znów niknie w ciemności i jak na początku snuje niepojętą modlitwę - zdało mi się naraz, że słyszę zawodzenie innego, kolosalnego kreta, któremu serce nie pozwoliło być Learem. Odszedł gwałtownie, w trakcie jednej z ostatnich prób generalnych, wrzeszcząc na wicher. Nie zdołał stać się Learem, lecz zdołał być Krappem. Dobrze pamiętam, wypijał w kulisach spory łyk gorzały wprost z butelki, po czym wracał na scenę, szurając filcowymi kapciami, i nim włączył szpulowy magnetofon, by posłuchać siebie z przeszłości - rdzawym głosem śpiewał sędziwą pieśń katolików. I właśnie ona wróciła, gdy kret Seweryna snuł na pożegnanie własną modlitwę i odchodził, by w jakiejś innej norze obrócić się w kamień. Zdało mi się, że w jego pożegnalnym zawodzącym bełkocie, w jego brzęczącym piśmie klinowym słyszę tamtą podlaną gorzałką pieśń, tamten głos, tamtą wieczorną prośbę Krappa. To.

     „Wszystkie nasze dzienne sprawy/ Przyjm litośnie Boże prawy/ A gdy będziem zasypiali/ Niech Cię nawet sen nasz chwali”.

     Dalej już nic.

Paweł Głowacki

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Nieustające popołudnie

Ostatnia aktualizacja: 09.06.2023 17:04
Pewnego dnia ktoś dał światu nadzieję: Federico Fellini kupił prawa do sfilmowania magii „Kroniki zapowiedzianej śmierci”! Nie wiem, czy tak było. Lecz gdyby rzeczywiście kupił – wiem na pewno, po co naprawdę by to zrobił.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Ach, co wtedy?

Ostatnia aktualizacja: 16.06.2023 19:51
Żeby teatr był teatrem, żeby widz poczuł się powiększony o fikcję - teatr musi spełnić warunek. Bajkę snuć musi daleko od telewizora, katującego mózgi polką galopką aktualności. Jeśli się nie mylę, u Sajura nie ma telewizora. A jeśli jest, to nie działa.
rozwiń zwiń