Bizony i ocean

Ostatnia aktualizacja: 18.08.2023 16:45
Otóż nie, szanowny panie Cool. Wcale nie cała reszta świata z was się śmieje, gdyż my – nie. My, Polacy, nie śmiejemy się w ogóle.
Donald Trump
Donald TrumpFoto: Joseph Sohm/Shutterstock.com

        François Victor Hugo: Co zamierzasz robić?

        Victor Hugo: Będę patrzył na ocean. A ty, co będziesz robił?

        François Victor Hugo: Będę tłumaczył Szekspira.

 

      Trzeba nam uciekać. Ponad dwa lata od szturmu na Kapitol, co go dokonali intelektualni podopieczni republikańskiego prezydenta Donalda Trumpa, prowadzeni przez prymusa w finezyjnym kostiumie bizona - republikańskie władze hrabstwa Hillsborough na Florydzie wykastrowały dzieła Williama Szekspira. Nie wszystkie, jeszcze nie, lecz trzy – owszem. Trzy naraz: „Makbeta”, „Hamleta” oraz „Romea i Julię”. Decyzja po lekturze była szturmowa. Rżnąć! Na mocy ustawy „o prawach rodziców w edukacji własnych ich dzieci” należy uczniom - by chronić ich przed piekłem życia cieleśnie, więc też mentalnie rozpustnego – kategorycznie zakazać czytania całych wspomnianych sztuk teatralnych, a jedynie wyrżnięte z nich strzępy, te mianowicie, które nie zalatują seksem, cielesnością, podnieceniem. Nauczycielom zaś należy nakazać omawianie wyłącznie strzępów łaskawie ocalonych przez republikanów. Niech prawią o Szekspirze piejącym niby Farinelli - ostatni, pożegnalny kastrat. I tak też radni republikańscy uczynili. Trzeba więc nam uciekać. Do Florydy wprawdzie daleko, lecz jednak trzeba się oddalić.

     Nie z powodu małego lęku przed bizonami, ani nie z babilońskiego przerażenia kastrowaniem. Także nie z litości i nie z oburzenia. Nawet nie z pogardy. Nie. Trzeba po prostu uciekać przed nudą hańbiących epitetów, które znów okazałyby się najskuteczniejsze. Sedno nudy w tym, że aby odmalować, uczciwie odmalować prawdę intelektualnego gestu radnych sejmiku hrabstwa Hillsborough, znów należałoby użyć wszystkich haniebnych, skrajnie obraźliwych epitetów, absolutnie wszystkich, bo każdy z nich trafia w sedno nawet wtedy, gdy strzelać z zawiązanymi oczami. Więcej, każdy epitet nieuchronnie trafia w sedno i zarazem nieubłaganie traci moc hańbiącą, traci ją aż do zera – przestaje obrażać, a zaczyna precyzyjnie definiować intelektualny gest radnych sejmiku hrabstwa Hillsborough. Słowem, wszystko jest oczywiste, jasne, w przeszłości sprawdzone, klarownie denne: bywa na świecie tak, że epitet jest wszystkim, co zostaje do powiedzenia. Nie lepiej uciec od tej trywialności? Po co na dnie cudzych gestów taplać się w semantycznych oczywistościach, w truizmach? Na przykład - po cóż prymusa republikanów w sejmiku hrabstwa Hillsborough dekorować cudnym, krakowskim, nawet staro-krakowskim mianem, mówiąc: „Ech, ty biedny, płaski bucu z Florydy! Co cię podkusiło, by czytać Szekspira ze zrozumieniem wyłącznie własnym, bizonim! W trakcie głosowania ustawy chroniącej dziatwę przed Szekspirem, znanym elżbietańskim pedofilem, polującym na małoletnich gęsim piórem – cóż cię skłoniło do grania roli Mrożkowego Edka, który posiada rozum ściśle swój, głównie zaś ma cios, że hej!”? Tak, trzeba uciekać.

     Kolejny raz trzeba się oddalić w inne opowieści, w stare, dobrze znane bajki wynikłe z bezradności, w słowa zrodzone na nieuchronnej niepewności tych, którzy próbowali nie przepaść bezpowrotnie w dziełach twórcy „Makbeta”. Trzeba się skryć w ich wyznaniach małości – choćby w parze określeń „Ocean - Szekspir”, dawno temu użytych przez Hugo-ojca i Hugo-syna, określeń przeglądających się w sobie wzajem niby w zwierciadle, przywołanych przez Jana Kotta na początku tomu esejów „Płeć Rozalindy”. Albo w sugestii Jorge Luisa Borgesa, że gdy dyskutuje się o Szekspirze, człowiekowi zawsze towarzyszy poczucie, że powiedział za mało, że należało powiedzieć coś więcej. „To ciekawe – dodał dalej autor opowiadania Pamięć Szekspira – to ciekawe, że odnosi się wrażenie, jakby jego imię było nieskończone”.

     We wspomnieniu o Borgesie Kott widzi go jako drewnianą figurę, przez dwóch panów wprowadzoną na pustą scenę i ustawioną przed mikrofonem. Działo się to w przeddzień zamknięcia Kongresu Szekspirowskiego w Waszyngtonie. Rok bodaj 1976, kwiecień. Tysiąc znawców z każdej strony świata, profesorów wszystkowiedzących o 22 tysiącach słów Szekspira, o każdym jego przecinku, każdej kropce, każdym myślniku, wykrzykniku, znaku zapytania i literze każdej. Kilka potężnych konferencji dziennie i kilkanaście dysput nieoficjalnych. Do tego targi ksiąg szekspirologicznych, encyklopedii, suplementów oraz przewodników. Słowem – przez bez mała cztery stulecia narosła na Szekspirze góra wszechwiedzy świata, pyszałkowatej i bez mała matematycznej wszechwiedzy, zgromadzona w małej przestrzeni hotelu Hilton. A na finał Kongresu – cymes! Esej, dający nadzieję na ostateczne rozwianie tajemnicy. Esej, w wielkiej, szczelnie wypełnionej głowami auli Hiltona mówiony przez ociemniałego, 77-letniego Borgesa. Mikrofon tkwił za wysoko, nikt nie śmiał przerwać starcowi i poprawić, z głośników dobiegał niepojęty gulgot, jak gdyby falujący mroczny szum oceanu, w którym przez długą godzinę wyraźnie brzęczało tylko jedno, wciąż na nowo uporczywie powracające słowo: Szekspir… Szekspir… Szekspir… A po godzinie - cisza i owacja na stojąco, która zdawała się nie mieć końca. W ostatnim akapicie wspomnienia Kott powiada: „Odczyt Borgesa miał tytuł Zagadka Szekspira… Borges rozwiązał zagadkę: Szekspir… Szekspir… Szekspir…”.

     Być może właśnie wtedy, w kwietniowe popołudnie roku 1976 stojąc przed mikrofonem na scenie wielkiej auli hotelu Hilton i zmieniając swą mowę w bezradność, na wolnych w tym czasie połaciach swego mózgu wymyślił Borges siebie jako postać fikcyjną, profesora Hermanna Soergela, i umieścił go na kongresie szekspirowskim, zapewne bardzo podobnym do tego, który on sam właśnie w tamtej chwili realnie kończył swym referatem „Zagadka Szekspira”. Za 6, 7 lat spisze ową baśń i przez kolejne 3 lata, jakie pozostaną mu do śmierci, nie napisze już nic. Nada baśni tytuł „Pamięć Szekspira” i będzie ona jego pożegnaniem ze słowami. Tak, wymyślił w Hiltonie fikcyjną figurę samego siebie, uczynił ją narratorem, ułożył dla niej wyznanie: „Moim przeznaczeniem był Szekspir”, a także pierwszy z kluczowych momentów baśni. Cytuje w nim Soergel zawrotną propozycję Daniela Thorpe’a, swego kongresowego kolegi: „Ofiarowuję panu pamięć Szekspira, począwszy od dni dziecięcych i najbardziej zamierzchłych aż po dni z początku kwietnia 1616 roku”. A później mówi do nas: „Nie zdołałem wypowiedzieć ani słowa. Było to tak, jakby podarowano mi morze”. Drugi kluczowy punkt, powracający w wielu wariantach, punkt bodaj istotniejszy, to powszechny rzeczownik „słuch”.

     Nie katalogujmy elementów pożegnalnej baśni Borgesa. Soergel, już nasączony echami pamięci autora „Burzy”, czuje zupełną bezużyteczność ewentualnej, precyzyjnej, obiektywnej jego biografii i wypowiada te bezlitosne zdania. „Przypadek lub przeznaczenie ofiarowały Szekspirowi pospolite, przerażające doświadczenia, które zna każdy człowiek; on potrafił przeobrazić je w fabuły, w postaci bardziej obdarzone życiem niż pospolity człowiek, który je wyśnił, w wiersze, które trwać będą przez pokolenia, w muzykę słowa. Po cóż rozsupływać tę sieć, po cóż podkopywać wieżę, sprowadzać do skromnych wymiarów dokumentalnej biografii lub realistycznej powieści wściekłość i wrzask Makbeta?”. Nie katalogujmy więc elementów baśni, nie streszczajmy jej fabuły, nie kalkujmy wątków, po cóż bowiem sprowadzać do biednego poziomu wypracowania szkolnego pożegnalną bezradność Borgesa? Lepiej spytać republikańskich radnych sejmiku hrabstwa Hillsborough, po co rozsupłali sieć i podkopali wieżę choćby „Romea i Julii”, niepowtarzalną intonację miłości śmiertelnej ściągając za włosy na poziom świntuszenia na długiej przerwie w szkole podstawowej?

    W istocie - złe pytanie. Nie „po co?”, to akurat jest jasne. Blisko amerykańskich wyborów prezydenckich, dla prawidłowego, patriotycznego elektoratu dobrze, wręcz balsamicznie brzmi wystękana przez władzę troska o narodowe dziewictwo nieletnich. Stary to banał polityczny, który powoduje, że nawet z nieskończoności Szekspira można, a nawet należy spróbować zrobić skończoną kretynkę równą sobie. Zatem – nie „po co?”, a „skąd?”. Otóż – z głuchoty zupełnej. Gdy ktoś ma w uszach lite pieńki - nie słyszy istoty rzeczy, więc istotę rzeczy na poczekaniu sobie wymyśla. W hrabstwie Hillsborough na Florydzie republikanie najwyraźniej nie usłyszeli ani „Hamleta”, ani „Makbeta”, ani „Romea i Julii”. Nie usłyszeli, więc mozolnie sklecili piramidalny absurd, że usłyszeli oto trzyczęściowy elżbietański poradnik obmacywania za kotarą krzaczków w parku, przeznaczony dla nieletnich.

     Nie, innego wyjścia nie ma, trzeba uciekać, trzeba się oddalić do szekspirowskich opowieści, snutych przez ludzi o uszach czystych jak uszy Hermanna Soergala. Wprawdzie nie ocaliło go to, nie dało całkowitego rozwiązania zagadki Szekspira, lecz przynajmniej nie bredził. Trzeba nam znikać, wcześniej jednak musimy zrobić niewielką korektę. Joseph Cool, nauczyciel literatury w hrabstwie Hillsborough, po kastrującej Szekspira decyzji republikańskich radnych oznajmił: „To absurd!”, po czym dodał: „Reszta kraju – nie, reszta świata – śmieje się z nas!”. Otóż nie, szanowny panie Cool. Wcale nie cała reszta świata z was się śmieje, gdyż my – nie. My, Polacy, nie śmiejemy się w ogóle.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Kolejność spojrzeń

Ostatnia aktualizacja: 04.08.2023 19:16
Pod koniec życia apelował do studentów teatralnych, aby nie byli nowocześni, tylko rzetelni. To znaczy – by pokornie pozwalali starym słowom Sofoklesa, Moliera, Szekspira, Czechowa patrzeć na siebie. I aby odchodzili cicho, ze zwieszonymi głowami, gdy stare słowa zobaczą durniów.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Powrót

Ostatnia aktualizacja: 11.08.2023 17:45
Jest rok 1970, może poprzedni. Okna są szczelnie zasłonięte kotarami, na ścianach pokoju, na podłodze i suficie – płyty korka, nad biurkiem jednostajne, słaniające się światło bez właściwości, powietrze zupełnie nieruchome. Nikt nigdy nie przyjdzie. 
rozwiń zwiń