…a gdy się zasłona podniosła, stałem się cały okiem
i osłupiałem na widok nieznanych mi ubiorów Amerykanów
i owych nigdzie nie widzianych wspaniałości,
owych przepychów złotych i kosztownych kamieni z lichego szkła.
"Wspomnienia Ambrożego Grabowskiego"
Bilet wstępu jak bilet wstępu - nic specjalnego. Ot, kawałek papieru, poszarzały ze starości prostokąt z cienkiej tektury, trochę większy od biletu komunikacji miejskiej. Przy górnej krawędzi, drukowanymi, dziś już mętnawymi literami, wypisane nazwy organizatorów oraz nazwa miejsca imprezy: Milicyjny Klub Sportowy „Gwardia”, Zarząd Województwa, Hala Gwardii. Niżej – numer biletu: 133, cena: 45, zrobiona bladym atramentem odbitka firmowej pieczęci, wreszcie grubą czcionką wydrukowana informacja, dla biletera fundamentalna: Miejsce Stojące. Słowem – dokument jak się patrzy. Bileter nie miał żadnych uwag, nawet cień wątpliwości w głowie jego nie zamajaczył, gdy nań spojrzał. Przedarł tedy kartonik do połowy i wskazując palcem kierunek rzekł: „Tędy prosto, dalej po schodach na górę, a później w prawo”. I Kazimierz Wiśniak, dwudziestokilkuletni wówczas młodzieniec, niebawem student ASP w Krakowie (albo nawet już student) - ruszył, szczęśliwy, wsuwając bilet w kieszeń.
Był początek lat 50-tych ubiegłego stulecia. Do Warszawy przyjechali artyści z Francji – rewia na lodzie, „Paris sur glass”. Wiśniak marzył, by poznać ów teatralny cud. W burym kraju burych kalesonów i ortalionów w kolorach płodów ziemi (burak, ziemniak, rzepa, por) - zapragnął zobaczyć wirujący blask z odległej planety. Niestety. Biletów nie było już od dawna. Ani jednego, ani pół, nawet cienia. Dalecy i bliscy znajomi, koledzy, przygodnie napotkani rodacy – wszyscy bezradnie rozkładali ręce, nawet „koniki” pod Halą Gwardii zrejterowały. Nic, zero, koniec, fiasko. Co Wiśniakowi pozostało? Poddać się? Od przyjaciela, szczęśliwca kolosalnego, pożyczył bilet wstępu i zaufał swojej dłoni oraz oku. Sam sobie stworzył bilet wstępu! Skopiował oryginał, skopiował go tak doskonale jak doskonale Han van Meegeren, fałszerz legendarny, tworzył falsyfikaty malarskich arcydzieł Jana Vermeera z Delft. Bileter nawet nie mrugnął!
Stało się zatem, jak stać się miało. Finezyjne kłamstwo doprowadziło do realnej chwili zachwytu. Wiśniak – kto wie, czy nie pierwszy raz w życiu? - poczuł na sobie niepojętą moc iluzji, oszukaństwa, prestidigitatorstwa, po prostu sztuki, wiodącej do blasku na podszewce burej rzeczywistości. Po godzinie, może dwóch, opuścił Halę Gwardii olśniony. A po następnych 70 latach falsyfikat biletu szczęścia wylądował na wystawie „Kazimierz Wiśniak teatralny i filmowy”, którą Maciej Rudy i Hieronim Sieński ułożyli w gmachu Archiwum Nauki PAN i PAU w Krakowie. Spoczął na pochyłym dnie oszklonej gabloty, tuż obok pastelowego portretu biedronki na śnieżnym tle, portretu miniaturowego, za to w ramach godnych Giocondy: potężnych, złoconych, rzeźbionych w liście.
Pod portretem biedronki na śnieżnym tle – biedronki domalowane przez Wiśniaka siwym kamykom. Trochę w prawo – zdjęcie tortu na 85. (przed 7 laty) urodziny Wiśniaka. W lewo – karta biblioteczna z „Jagiellonki”, nr 2013126. Gdzieś dalej, albo w innej gablocie, albo na ścianach – dłoń Wiśniaka odbita w gipsowym kole, kawowa filiżanka z miśnieńskiej porcelany, dyplom ukończenia ASP w Krakowie, pocztówki całe w opowiastkach i rysunkach Wiśniaka, plakaty tworzone jego ręką, czarno-biały obrazek „Siedząca przy stole” (portret matki Wiśniaka, rok 1948), francuskojęzyczny maszynopis skeczu piwnicznego „Madame la morte”. Jeszcze odręcznie pisany monolog sceniczny dla Barbary Nawratowicz, Wiśniaka rysunki do pierwszego polskiego komiksu „Szaszkiewiczowa, czyli Ksylolit w jej życiu”, projekty kostiumów teatralnych oraz scenografii, pierwsze, prawie chłopięce szkice Wiśniaka, jeden z jego pisanych i rysowanych dzienników, kreślony przez niego plan Lasku Wolskiego, nigdy nie wykorzystane projekty okładek płyt Ewy Demarczyk, malunki ukazujące codzienny widok z okien mieszkania Wiśniaka na krakowskim Salwatorze, rysowany przez Wiśniaka węglem portret Wiesława Dymnego z roku 1953… Jeszcze coś, jeszcze to i owo, dużo, bardzo dużo tego i owego. Kilkaset większych lub mniejszych dzieł, bibelotów, rzeczy z lat 1948-2022. Kilkaset śladów. Wiśniak w kilkuset śladach. Są nawet gacie, bodaj barchanowe, o postrzępionych nogawkach – galoty, które na jednym z artystów „Piwnicy pod Baranami” występowały, bo tak postanowił Wiśniak, w spektaklu „Bursa’96”.
Szuflada kuchennego kredensu Leopolda Blooma w „Ulissesie” Jamesa Joyce’a? Owszem, wystawa Rudego i Sieńskiego ma coś, miała coś z tamtej poziomej przepaści, na dnie której Bloom zobaczył przykurzone gruzy, namacalne resztki utraconego czasu, swoje ślady, odpryski pamięci – bibeloty maści najróżniejszej. A może wystawa bardziej miała coś z 200 monstrualnych tomów-tek, w których Ambroży Grabowski, krakowski XIX-wieczny król bibelotów, zgromadził miliony śladów wielu przeszłości, wszystkich przeszłości? Istotne, że nazwa miejsca eskpozycji jest dobra: „Archiwum”. Istotne też, najistotniejsze, że w bibelotach Wiśniaka da się wyczuć echo tamtego falsyfikatu, sfałszowanego biletu wstępu na paryską rewię na lodzie w Hali Gwardii. W każdym bibelocie skrzypi dyskretnie furtka ta sama, co w tekturowym finezyjnym kłamstwie, furtka wiodąca ze świata rzeczywistości pozornie zwykłej – w podskórny blask rzeczywistości. Jest coś dziwnego w kreskach, kropkach, farbach i przedmiotach Wiśniaka. Niepokój? Łagodny niepokój? Ale jakim cudem niepokój, skoro wszystko tutaj takie miłe i bezpieczne jest przecież?! Że co?! Skrzat i strach?! Filiżanka i drżenie?! Gacie i lęk?!... Nie wiem, jak odpowiedzieć. Coś jednak jest na rzeczy.
Pewien jestem tylko tego, że tuż przy Wiśniaku zawsze zjawia się w mej głowie Jaromil Hladik, bohater „Tajemnego cudu” Jorge Luisa Borgesa. Biedny Hladik, pisarz, któremu została ostatnia noc życia, prosi Boga, by ofiarował mu jeszcze tylko jeden rok, czas niezbędny, by Hladik ukończył swą wielką sztukę teatralną, swoje pożegnanie. I Bóg był łaskawy. Podarował mu rok – wstrzymał czas. Lecz wstrzymał jego bieg tylko w świecie zewnętrznym, w realności. Cała rzeczywistość znieruchomiała niczym biedronka na białym płótnie Wiśniaka. Tak. Ale myśl bohatera płynęła normalnie, w zgodzie z odwiecznym tik-tak zegarów. Gdy po roku Hladik postawił ostatnią kropkę swojej sztuki – świat ruszył w tej samej sekundzie, w której się zatrzymał, bo w tej samej sekundzie, w której zatrzymał się rok temu, ruszył czas. W zestawieniu Wiśniaka z Hladikiem nie idzie o żadne pożegnanie, ani o koniec. Chodzi jedynie o czas właśnie, o niepokojące spowolnienie czasu. Mówiąc inaczej – o niepowtarzalne spowolnienie spojrzenia na rzeczy, na stworzenia, na cokolwiek, na wszystko.
Gdy Wiśniak idzie sobie miastem, przecież wrażenie jest zawsze takie, jak gdyby poruszał się on wolniej niż ci, co siedzą przy kawiarnianych stolikach. Bo patrzy nadzwyczajnie długo, niecodziennie delikatnie, z niepowtarzalną uwagą, z zatrważającą atencją. Gdy tak się patrzy, powiada Witold Gombrowicz, w na pozór trywialnej rzeczy, w byle bibelocie, owadzie jakimś, w starej miśnieńskiej filiżance – można dostrzec więcej, wiele więcej, niż się widzi przelotnie. Może niepokój, może blask. Coś. Coś innego. Jak pan chce – rzekł Antoni Czechow do krytyka – jutro rano będzie pan miał moje opowiadanie o tej oto popielniczce. Niech mi pan tylko da dzisiaj czas, bym spokojnie się jej przyjrzał.
Na fałszowany przez siebie, boleśnie dlań prawdziwy bilet wstępu, młodziutki Wiśniak patrzył tak uważnie i długo, aż zobaczył piękną opowieść o sobie patrzącym z górnej galerii Hali Gwardii na nieziemską lodową rewię z Paryża. Niebawem, nie w tym roku, nie, lecz z pewnością w przyszłym, Rudy i Sieński pokażą bibeloty Wiśniaka właśnie - w Paryżu. Niewykluczone, że któryś z artystów tamtego seansu wirtuozów łyżew przyjdzie na paryską wystawę. Powoli, powoli, uważnie stawiając stopy, stukając laseczką cicho. Przyjdzie, zatrzyma się przed szklaną gablotą i spojrzy na lekko przedarte 70 lat temu prostokątne kłamstewko z tektury. A po chwili na biedronki.
Paweł Głowacki
Gablota z wystawy "Kazimierz Wiśniak teatralny i filmowy"