Trudna chwila Heinricha Hoffmanna

Ostatnia aktualizacja: 22.09.2023 20:27
Idealny początek sezonu. Teatr czyściuteńki. A nauka? Żadna, chwalić Boga. Tylko rada: Słuchaj. I patrz. Nie ma Garbusków na scenie! Ani inscenizacyjnych, ani aktorskich, ani kajmakowych.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: shutterstock.com/Pimonpim

                                                    Tu John Brown, jak za życia – cóż mu zgon ponury! –
                                                           Całego siebie wkłada w plombowanie dziury.

                                                           Anonim "Nagrobek dentysty – entuzjasty"


     Sądzę, że w siódmej, może nawet już w piątej z wielu księgarń, które odwiedził tamtego dnia, Heinrich Hoffmann poczuł niestrawność. Zmuliła go uporczywość lukru. Ile książek z wierszykami dla dzieci, ile tomów uroczych historyjek i obrazkowych opowiastek dla pociech przejrzał od rana? W prologu „Bajek dla niegrzecznych” - śpiewogry utkanej przez Jacka Bończyka między innymi z wierszyków Hoffmanna i z muzyki Marka Materny oraz Dawida Suleja Rudnickiego, śpiewogry pokazywanej w Teatrze Bagatela na scenie przy ul. Sarego 7 - aktorzy wspominają ową wędrówkę wspomnianego psychiatry znakomitego, ale też nieźle rokującego literata.

     Wyruszył z domu, by kupić dla synka, Carla Philipa, prezent – jakąś intrygującą książkę. Niechaj malec obcuje z niecodziennymi frazami, które niczym innym nie są, jak częścią rzeczywistości, tyle że częścią napisaną. Niech smakuje ów dziwny sposób istnienia świata. Szedł więc Hoffmann pełen nadziei i dobrej wiary, szedł, wchodził do księgarń, przed regałami z literaturą dla małoletnich przystawał i uważnie kartkował ofertę. Jedna półka, druga, piąta, trzydziesta… Tomik jedenasty, czterdziesty piąty, siedemdziesiąty… Setki metafor, rymów, intonacji, tysiące kresek, kolorów, kształtów… I co? Markotność go ogarnęła. Wszystko sklecone - na jedno smakowe kopyto. Wszystko stworzone jak gdyby przez tego samego, na starość zupełnie zdziecinniałego pedagoga, wykładającego moralność - właściwą moralność - na pensji dla dziewcząt zapiętych szczelnie, zwłaszcza nocą, dziewcząt mocarnymi guzikami zakutych od komunijnych ciżemek po skromnie bladą brodę. Oto zawsze grzeczna Jadzia bardzo kocha kotka mruczka… Oto dobry Jaś pomaga staruszce przejść przez ulicę… Oto prawidłowo wychowany Henio nigdy nie mówi dupcia, gdyż zawsze szepce pupcia, albowiem Bozia tak lubi, amen… Wata cukrowa rymów, budyń intonacji, iście toruńskie pierniki stylistycznych tropów… A Genowefa oraz Marceli żyli długo i szczęśliwie, gdyż wybrali miłość bezdotykową, jak na katechezie podpowiadał ksiądz dobrodziej… Literacka fabryka ciepluchnej, cieknącej, lepkiej czekolady, a jeśli śmierć się zjawia, to tylko jako klin sernika z wisienką… Słodycz, wszędzie słodycz, słodycz niczym ów Garbusek z niemieckiej pieśni ludowej, którą w seansie Bończyka Natalia Hodurek, przebrana za dziewczę, śpiewa intrygująco, gdyż z odrobiną dziegciu groteski w intonacji.

     „Co ja do ogródka wyjdę/ Podlewać cebulkę,/ Stoi tam garbusek, jakby/ Kichnąć miał za chwilkę”. I tak ciągle. Dziewczę sobie żyje, dziewczę napotyka różne kawałki rzeczywistości – a za plecami tych kawałków, lub gdzieś z boku, zawsze zjawia się Garbusek, ułomny upierdliwiec, i dokazuje. A to kicha, a to tłucze garnek z zupą, a to kaszkę wyjada… Kradnie drewka, chla wino, plącze nici, na widok pierzyny uśmiecha się chciwie, a o zmierzchu przedrzeźnia dzieweczkę grzecznie klepiącą przed snem paciorek dla miłej Bozi. Tak, Garbusek wciąż robi dzieweczce „a kuku!”, zaś kajmakowy Garbusek stylistyczny bez ustanku robił Hoffmannowi „a kuku!” z kart przeglądanych przezeń książek dla dzieci. A kiedy tysięczny nudziarz podszedł Hoffmannowi do gardła i kajmakowym garbkiem połechtał podniebienie miękkie – psychiatra ruszył do toalety, w kabinie na kolana padł przy wklęsłej białej porcelanie i sekundę przed ulgą pomyślał: „A gdybym tak sam napisał dla Carla Philipa wierszyki, ale nie przemilczając rączek odciętych siekierą, rozprutych nożem brzuszków oraz innych turpistycznych elementów?” I tak zrobił!

     Seans Bończyka jest w istocie scenicznym powtórzeniem wytwornej gry, którą na kartkach Hoffmann prowadził z pospolitymi wyobrażeniami o dziecięcej literaturze, z nawykami naszych uszu i oczu, z godnymi psa Pawłowa odruchami naszymi. Gdy się powie: książeczka dla dziecka – czy automatycznie nie staje w wyobraźni święta trójca: pastelowe obrazowanie, grzeczna semantyka, pensjonarska pedagogika? Naprzeciwko seansu Bończyka rozsiadła na widowni trójca owa – płoszy się. Przy czym rzecz nie w tym, że Hoffmann zaludnił swe wersy obscenicznością, cierpieniem, odciętymi kończynami, śmiercią w męczarniach oraz ducką innych potworności. U niego, jak i u Bończyka, w ogóle nie o tematy, o odwagę tematyczną chodzi. I nawet nie o przypomnienie, o groźną naukę, że prócz miodu i ciepłej zieleni istnieje na świecie jeszcze dziegieć oraz lodowata ciemność, i że nie da się ich usunąć, a przemilczeć – to w sumie tchórzostwo jest i niedorzeczność. Bo, na ten przykład, jeśli w bajce mieści się kajmakowy Garbusek, to niby dlaczego nie może się w niej zmieścić Hoffmann, z powodu armii kajmakowych Garbusków umierający pewnego popołudnia nad wklęsłą białą porcelaną? U Hoffmanna i Bończyka idzie w istocie o lekcję słuchania, jak dziegieć i ciemność istnieją w języku niecodziennym.

     Bodaj w „Odysei” Homer powiada, iż bogowie przędą nieszczęścia, aby ludzie mieli co opiewać. Wiele lat później mądry człowiek dodał, że we frazie tej tkwi estetyczne usprawiedliwienie zła. Usprawiedliwienie i zarazem przesunięcie poza czas. Nieśmiertelność wojny trojańskiej jest nieśmiertelnością heksametrów Homera, a nie wojny trojańskiej samej w sobie. I nie inaczej rzecz ma się z wiecznością uciętych w rymowankach Hoffmanna nóżek.
Podskórnie, może bezwiednie, bawi się Bończyk w swoich „Bajkach dla niegrzecznych” tymi literackimi kontekstami, ale i tak sama zabawa, nie intelektualizmy, gra pierwsze skrzypce. Aktorzy – Natalia Hodurek, Anna Branny, Izabela Kubrak, Przemysław Branny, Krzysztof Cybulski, Marcin Kobierski – jako chłopcy i dziewczęta w bajecznych, wciąż zmieniających się fatałaszkach, bez najlichszego zgrzytu istnieją przez minut 70 w muzyce Materny i Rudnickiego, i równie lekko bawią siebie i nas grą, którą intonacje i rymy Hoffmanna prowadzą z naszymi nawykłymi do stylistycznego miodu uszami, i zarazem z bólem, lękiem, także bezsilnością, które przecież, co tu kryć, ogarniają człowieka, gdy słyszy, że skrzydło wiatraka – trach! – odcięło Bogu ducha winnemu brzdącowi rączkę, nóżkę tudzież łebek.

     Idealny początek sezonu. Teatr czyściuteńki. A nauka? Żadna, chwalić Boga. Tylko rada: Słuchaj. I patrz. Nie ma Garbusków na scenie! Ani inscenizacyjnych, ani aktorskich, ani kajmakowych.

Paweł Głowacki


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki