Dawno, dawno temu, gdy świat jeszcze nie stanął na głowie, więc za siedmioma górami, siedmioma morzami i wioskami siedmioma każdy wujek był wujkiem, po prostu wujkiem, wszystkie wujenki zaś wujenkami sensu stricto – w tamtej szczęśliwej epoce normalności Roland Barthes, pan Roland Barthes, zadał mądre pytanie. „Czy nie zdarzyło się wam, czytając książkę, nieustannie przerywać lekturę, nie z powodu braku zainteresowania, lecz – przeciwnie – z powodu natłoku idej, pobudzeń, ekscytacji?” Po chwili, dla jasności, uprościł je bardzo. „Jednym słowem: czy nie zdarzyło wam się czytać podnosząc głowę znad książki?” Oczywiście – zdarzyło się. Powiem więcej – od wielkiego dzwonu wciąż się to przytrafia. I nie jedynie w trakcie lektury.
We wtorek, w Narodowym Starym Teatrze podniosłem głowę znad wijącego się spektaklu „Boa”. Paweł Sakowicz, pan Paweł Sakowicz, reżyser i choreograf, dokonał rzeczy historycznej – stworzył ponoć pierwszy w Starym Teatrze seans Teatru Tańca. Przez godzinę i kwadrans panie: Magda Grąziowska, Ewa Kaim, Aleksandra Nowosadko i Katarzyna Krzanowska, oraz panowie: Radosław Krzyżowski, Przemysław Przestrzelski i Łukasz Szczepanowski – pląsają do muzyki przypominającej rytmiczny upór bębnów afrykańskich, skleconych z wydrążonych pni oraz skór antylop gnu, upór, przy którym szaman dzikiego plemienia w samobójczy trans wpada i ocalić go może tylko pytanie: „Przepraszam, która godzina?”, albo dyrektywa jego małżonki: „No, dość już cudowania, Heniek! Do namiotu! Zupa stygnie!”. Pląsają więc aktorzy i aktorki, falują w pionie, okręgi biodrami kreślą, wiją się na czworakach, turlają się bądź czołgają, w każdej z tych pozycji otulając się wzajem spojrzeniami dociekliwie intymnymi. Na scenie prawie pustej ciała falują wokół kolistej, obracającej się platformy, na której spoczywa osamotniona damska torebka, falują także światła, czasem omiatając intrygująco widownię całą. Słowem – pęcznieje tajemny balon erotyki pantomimicznej, lecz nie całkiem niemej. Nie całkiem, gdyż kilka razy wysnuwają się z głośników frazy pióra Anki Herbut, pani Anki Herbut, przez aktorów melorecytowane sinusoidalną intonacją, godną wspomnianego szamana, gdyby tylko ów wyginający swe ciało gimnastyk mógł mówić. By przypomnieć starą definicję teatru metafizycznego, ongiś ułożoną przez Sławomira Mrożka, powiem, że te pani Herbut istne haiku składają się z samych punktów ciężkości, czyli sensem ich jest każdy sens, ergo – naraz znaczą one cokolwiek, nic i absolutnie wszystko. Lecz głowę znad „Boa” podniosłem nie z powodu marsowego oblicza „Boa”. Ściśle mówiąc – podniosłem ją znad Krzyżowskiego, gdy w piętnastej, może dwudziestej minucie dostrzegłem, że odrobinę spuchł kondycyjnie, że pląs jego słabnie, że nogi, wiotczejące w kolanach, już nie nadążają za duchem tańca, że jeszcze pięć minut, góra siedem, a będzie musiał machnąć białą chustką… I wtedy, uniósłszy wzrok, wysoko nad Krzyżowskim zobaczyłem strażacką remizę z pięknych, normalnych czasów, gdy świat jeszcze nie stał na głowie.
Zobaczyłem wesele, pierwsze z wielu wesel mego życia. Maj oto, kolorowe serpentyny pod sufitem, pęki papuzich balonów. Bije dwunasta w nocy – godzina wujków. Wujenki nie mają już żadnej nadziei, już się poddały. Nie walczą. Żadna już nie syczy: „Grzesiu, proszę, zjedz coś!”, żadna nie żąda: „Od teraz – tylko po pół!”, żadna nie straszy: „Zwolnij, bo będzie wstyd na całą rodzinę!”. Tak, przegrały. Znów poległy, jak tyle razy w życiu. A wujowie znów wygrali. Victoria nieuchronna! Więc podnoszą się z krzeseł, wujkowie zwycięscy, wstają, bo orkiestra wróciła na estradę. Wstają, udami rytualnie trącają kanty stolików, aż dzwoni szkło na blatach, i suną tak jakby jechali na łyżwach. Suną na parkiet, ku druhnom, ku tym pięknym trusiom, które nie uciekają, gdyż dobrze wiedzą, że nie ma ucieczki przed przeznaczeniem. Po czym trwa na parkiecie cud niepowtarzalnego tanecznego stylu wujków. Bez marynarek, które nigdy się nie odnajdą i „srał je pies”, w koszulach z przodu i z tyłu wywalonych na paski od dwóch godzin poluzowane, z niesymetrycznie podwiniętymi rękawami i rozchełstanymi krawatami aż po węzeł w majonezach oraz nitkach kapusty z bigosów, na szeroko rozstawionych nogach, ugiętych w miękkich kolanach, niebezpiecznie odchyleni w tył – wypiętymi ku druhnom biodrami kreślą hipnotyzujące koła, zaś ręce ich falują niby skrzydła królewskich kondorów, majestatycznie krążących nad Andami. I milczą wujowie, milczą jak groby, lecz przymglone ich spojrzenia i cieniuteńkie uśmiechy mówią trusiom jedno: „Ech, mała, mała, gdybyś ty wiedziała, na co wujka stać, gdy się zepnie…” Na niepowtarzalny taneczny styl dawnych wujów weselnych Kabaret Hrabi ukuł nazwę, za którą należy się Nobel. Otóż rzekli: „Chciwe Biodra”. A nawet: „Wuj-chciwe biodra”.
Problem z pląsem „Boa” jest nie ten, że aktorzy-pląsacze oraz aktorki-pląsaczki uprawiają na scenie styl Chciwe Biodra. To się im nawet chwali, bo gdy w dziedzinie sensownego wyginania ciała jest się amatorem, rozsądniej pozostać przy skromnym Chciwym Biodrze niż desperacko udawać Ohada Naharina i Pinę Bausch. Prawdziwy problem z „Boa” polega na tym, iż pląsacze i pląsaczki Sakowicza, w przeciwieństwie do dawnych wujków weselnych, pląsają jakąś suchą teorię erotyczną, jakiś naukowy wykład o ciałkach mających się ku sobie, jakąś mozolną papierową metafizykę seksu, a co najgorsze – odtańcowują jakiś napuszony referat o konieczności zrewidowania we współczesnym świecie wszystkich językowych reguł, od zawsze żywych w sferze damsko-męskiej. Owszem, siedem ciepłych ciał niby wije się na scenie przez godzinę z małym hakiem, lecz w istocie nic się nie wije, nic nie kusi, jeno skądś z nieba, a raczej wprost z teatralnego programu do „Boa”, feministyczna instrukcja obsługi nowej semantyki oraz nowego dotyku kapie sobie i kapie. I tyle.
Sakowicz przegapił szansę na zabawę, która nie wyklucza myślenia. Rości sobie pretensje do pouczania świata. Natomiast dawni wujowie weselni mieli marzenia konkretne, sensualne sny, nadzieje. I szczęście - na wyciągnięcie ręki. A jeśli już rościli sobie pretensje, to do wujenek, które, zamiast porażkę przyjąć z godnością i pójść do domu, siedzą tam, za stołami, kompromitująco trzeźwe, nie wiedzieć czemu naburmuszone jak kwoki, i tępo, z niesmakiem, gapią się na czarujące wirowanie chciwych bioder.
Paweł Głowacki