Ledwo o piędź mniejsi niż za życia krążą tu i tam, grupkami i gromadami, a niekiedy drogą maszerują całe ich pułki w regularnym szyku pod chorągwią.
W.G. Sebald "Campo Santo"
Willy Loman rychło będzie wreszcie całkiem martwy. Na początku długiego listu na pożegnanie, który jest powieścią Samuela Becketta „Malone umiera”, wrzuconą w świat niczym butelka z zapisaną kartką do morza, tytułowy bohater próbuje ustalić termin swojej ostatniej chwili: „Może w przyszłym miesiącu. Byłoby to zatem w kwietniu bądź w maju. Rok bowiem jest jeszcze młody – wieszczą mi to tysięczne znaki”. Parki nie są dla Willy’ego tak niespieszne. Kilka godzin, może pół doby, lecz nie więcej. Tyle losu mu zostało. Resztka szarej nici. Nic. W sam raz, by powtórzyć garść starych gestów i kilka wyćwiczonych przez długie lata scen wściekłości. I jeszcze, aby zjeść plasterek żółtego sera. Bądź jak zawsze pod wieczór zagrać z sąsiadem w karty. Po raz tysięczny, lecz ostatni. Więc gra.
Z grubsza w połowie wyreżyserowanej przez Małgorzatę Bogajewską „Śmierci komiwojażera” Arthura Millera, po lewej stronie Sceny Pod Ratuszem Teatru Ludowego, pustej całkowicie, na tle surowych, paździerzowych płyt, teraz zamkniętych, po otwarciu zaś ukazujących raz wnętrze garażu, raz kuchnię, raz biuro, raz bar – Willy (Piotr Pilitowski) i Charley (Tadeusz Łomnicki), siedząc na rozkładanych krzesełkach, rzucają karty na odwróconą dnem w górę drewnianą skrzynkę. As jak zawsze bierze króla, król damę, dama waleta, a walet blotkę. Trefl jak zawsze słabszy jest od pika. Jak zawsze któryś oszukuje i jak zawsze – oszustem jest ten drugi. Grają i jak zawsze nie o grę chodzi. Charley kolejny raz przyszedł, by pocieszać najszczerzej i dobrze radzić, gdyż los przyjaciela ciemnieje. Willy, w nieubłaganie tym samym, od lat umierającym garniturze koloru najstarszego na świecie niedźwiedzia, znów odgania najszczersze pocieszenia i rady dobre, ciska w nie kartami – od pocieszeń i rad lepszy bowiem as, co bierze raz, a zwłaszcza dama, która zawsze bierze sama. Bezradna godność Willy’ego od dawien dawna ma w sobie coś z naiwnych dziecięcych rymowanek-zaklinanek. Tak, w tym kątku gigantycznego Nowego Jorku wszystko odbywa się zatem jak zawsze, lecz ostatni raz. I jak zawsze gracze - nie są sami. Jak zawsze, ale ostatni już raz, siedzi oto przy karcianej skrzynce majestatyczny wuj Ben (Kajetan Wolniewicz).
Wuj Ben przybył w gości z tamtego brzegu. Samotność Willy’ego - pęczniejąca rok po roku, fiasko po fiasku twardniejąca - wezwała wuja Bena, więc się stawił. Krzepki, dobrze odżywiony, o siwej brodzie, w jasnej, zwiewnej koszuli w palmy lub kwiaty, z wysłużoną walizą wiecznego wędrowca w garści – całkiem taki jak za życia. Jest. Znów jest. Tylko Willy go widzi i słyszy, tylko Willy mówi do niego. Jest rad, bo dziś wieczór znów czuje się o jedno kochane widmo mniej samotny, znów ma nadzieję, że słowa sunące ze świata bez zegarów, zaradzą nieubłaganej narracji Parek. I tak trwa Willy’ego gra w karty, jedna gra na dwa światy. Prostolinijny, ulepiony z bezpiecznej racjonalności Charley, nic nie wiedząc o obecności ducha, nie słysząc jego zdań - zdumiewa się zdaniami Willy’ego, skierowanymi do ducha. To samo ze spojrzeniami. Powoli uchylają się furtki wieczności. Ułuda przenika do rzeczywistości, tamten brzeg zaczyna się rozścielać na karcianym stoliku. Tu, w kątku wielkiego miasta, spod realności trywialnego „oczka” lub innego pokera przeświecają, niczym w palimpseście, strzępy tekstu milczącej większości, podawane przez brodate widmo. Co jest sensualnym snem a co jawą twardą? Cztery piki skurczybyki i ciach w piach, czy słowa wuja Bena „Mam tylko parę minut czasu”, których Charley nie słyszy, główkując o domniemanych blotkach Willy’ego? I właściwie po której stronie granicy Willy jest już mocniej?
W tej mniej więcej pięciominutowej scenie, czystej i wspaniale dotkliwej, niczym w pestce, tkwi cała „Śmierć komiwojażera” Bogajewskiej. Przecież chora wściekłość Willy’ego i jego niepojęte dla żywych frazy powtarzają się przez wszystkie 110 minut trwania seansu. Przecież wuj Ben przybywa nie jeden raz i nie tylko on – w oczach Willy’ego wciąż zjawiają się widma pamięci Willy’ego, przychodzą z dalekich, dobrych czasów, kiedy przeznaczona Willy’emu nitka łudziła nieskończonością oraz tym, że dalej, dzień za dniem, będzie już tylko jasność. Czasem zamiast Lindy, żony komiwojażera (Beata Schimscheiner, nieomylna w drobnych gestach śmiertelnie zmęczonego uczucia) zjawia się na scenie Linda młodziutka (Lena Schimscheiner), dziewczyna z czasów miłości dopiero pączkującej, a zamiast Biffa (Piotr Franasowicz), starszego, zupełnie zagubionego syna Willy’ego – wbiega mały Biff, blond-Biffek z bokserską rękawicą tylko trochę mniejszą od niego całego. I z pięciu minut gry na dwa światy coś jeszcze się powtarza w 110 minutach. Zbędność konkretów czasu, miejsca, okoliczności.
Z każdą chwilą właściwie przestaje mieć znaczenie, że oto trwają ciężkie lata czterdzieste ubiegłego stulecia, że to Ameryka, kraj bezlitosnej walki o przetrwanie, że rekiny pożerają płotki, że biznes ma niewzruszone serce, a mali i słabi przegrywają nieuchronnie. Nieistotne staje się też to, czy bohaterem jest komiwojażer, szewc, piekarz czy inny robotnik budowlany, a także blaknie fakt, iż chodzi o tak zwane toksyczne stosunki rodzinne, zwłaszcza o zwarcie ojca z synami, co nie sprostali marzeniom ojca, głównie Biff. Napisałem wyżej: „Nowy Jork”. Fatalna dokładność. U Bogajewskiej - to nie jest Nowy Jork, ani Brooklyn. To świat i czas bez dat. Pieniądze zaś - choć mówi się o nich, o desperackim łaknieniu pieniędzy – w ostatecznym rachunku seansu Bogajewskiej, w ostatecznym rachunku tego scenicznego listu w butelce wrzuconej w wielkie miasto, są bez wartości. Istotny jest zamierający Willy. Willy? Za dużo powiedziane. To W.
W., jedna literka. Tyle. W. jakich wiele. W. jak każde W. Nic jeszcze nie wiedząc o Willym, twórcy średniowiecznych moralitetów zwali go Everymanem. Pilitowski dotkliwie gra samotną, coraz samotniejszą literkę o twarzy coraz bardziej zagubionej w powietrzu, o oczach coraz bezradniej szukających ulgi w ścianie, w suficie, w asie pik, w słowach widma, w czymkolwiek, choćby w plasterku żółtego sera. Owszem, na końcu, po wielu samobójczych fiaskach, literka dołączy do milczącej większości, zabije się wreszcie skutecznie – dla pieniędzy właśnie, dla przeznaczonych rodzinie wielkich pieniędzy z ubezpieczenia na życie. Tak. Lecz w istocie dlatego, żeby los zupełnie zagubionego Biffa nie stał się lustrzanym odbiciem losu literki jakich wiele. Żeby szarość się nie powtórzyła. Nie wiadomo, czy marzenie to się ziściło. Raczej nie. Jedyne, co rzec można z dużą dozą prawdopodobieństwa, to iż literka miała na sobie w trumnie brunatny garnitur, nieubłaganie ten sam.
Paweł Głowacki