Lipowa twarz

Ostatnia aktualizacja: 03.11.2023 22:00
Co im pozostało? Dotyk. Czysty dotyk. Siedzą, każdy w swojej samotności, i rzeźbią. Bezpośrednio rzeźbią muzykę, cienkimi igłami żłobiąc rowki w gramofonowych płytach.
Gdy Martin Droeshout raz ostatni odkładał rylec, nic, rzecz jasna, nic wiedział o tym, że jego nieudolne dziełko, ot, tycia grafika w rozmiarach 197 x 165 milimetrów, uwieczniająca mężczyznę o gładkim obliczu lipowej marionetki, po wiekach stanie się cząstką 10 milionów dolarów
Gdy Martin Droeshout raz ostatni odkładał rylec, nic, rzecz jasna, nic wiedział o tym, że jego nieudolne dziełko, ot, tycia grafika w rozmiarach 197 x 165 milimetrów, uwieczniająca mężczyznę o gładkim obliczu lipowej marionetki, po wiekach stanie się cząstką 10 milionów dolarówFoto: Shutterstock/Lisa Shishlyannikova

Opowiadałem bitwy
baszty i okręty
bohaterów zarzynanych
i bohaterów zarzynających
a zapomniałem o tym jednym

Zbigniew Herbert „Tamaryszek”

Gdy Martin Droeshout raz ostatni odkładał rylec, nic, rzecz jasna, nic wiedział o tym, że jego nieudolne dziełko, ot, tycia grafika w rozmiarach 197 x 165 milimetrów, uwieczniająca mężczyznę o gładkim obliczu lipowej marionetki, po wiekach stanie się cząstką 10 milionów dolarów. Jesienią roku 2020, w domu aukcyjnym Chriestie’s bibliofil Stefan Löwentheil dokładnie tyle wyłożył za Pierwsze Folio, gigantyczny tom 36 teatralnych utworów Williama Szekspira, równo 400 lat temu, jesienią roku 1623 tłoczony w londyńskiej manufakturze Williama Jaggarda. Szekspir nie żył już wtedy od lat 7, a Droeshout, młodzieniec flamandzkiego pochodzenia, ukończył 21 lub 22 rok życia i był zupełnie nikim, marzącym o staniu się kimś w małym światku miedziorytników. Dopiero raczkował, swą toporną dłoń dopiero zaczął uczyć mozolnej sztuki rycia węższych bądź szerszych i głębszych lub płytszych rowków w miedzianej płycie. Poranione palce, skruszone paznokcie, blachy psute jedna po drugiej, potworna uporczywość codziennych fiask, co nie chciały się skończyć. W żywocie Szekspira, także w żywocie pośmiertnym, nic, prawie nic nie jest pewne, więc prawie wszystko możliwe, niewykluczone zatem, że akurat w chwili, gdy bezradny, biedny Droeshout znów ssał rozdarty rylcem kciuk, mrucząc „fuck!” – w progu jego izby stanęli panowie John Heminge oraz Henry Condell, szacowne postacie teatralnej trupy Sług Jego Królewskiej Mości. Przybyli, by złożyć Droeshoutowi propozycję nie do odrzucenia. Niech nam młodzian wykona na tytułową stronę pierwszego wydania dzieł Szekspira jego portret. Zamówienie było nie do odrzucenia, lecz nie dlatego, nie tylko dlatego, że szło o giganta teatru. Było nie do odrzucenia, gdyż najprawdopodobniej było pierwszym poważnym zamówieniem w jałowym życiu Droeshouta. Jaką stawkę mu zaproponowali? A niby jaką stawkę proponuje się nikomu? Kronikarze nie zwykli uwieczniać takich sum.

Czy Droeshout rozumiał, co w istocie mu powierzono do wykonania? Wiedział coś o Szekspirze? Zapewne, lecz co właściwie? Wierzyć w cuda – czyli że przeczytał kiedyś choć jedną sztukę Szekspira, jedną z tych 18, które wtedy już istniały w druku? Nie śmiać się szyderczo na wyobrażenie niemożliwego popołudnia z dalekiego dzieciństwa Droeshouta, kiedy ojciec zabrał go z sobą do teatru Pod Kulą Ziemską na którąś z lekkich szekspirowskich komedii o krętej miłości? W wolnych od uczenia swej dłoni prawidłowego trzymania rylca, przysłuchiwał się w tawernie szekspirowskim dysputom nieznanych mu młodzieńców, zafascynowanych literaturą, teatrem, iluzją, sceniczną sztucznością prawdziwszą od rzeczywistości? A jeśli nawet w wieku sześciu czy ośmiu lat minął dnia pewnego na londyńskiej ulicy twórcę „Makbeta” – to jak uwierzyć, że wiedział, kogo minął i że na resztę czasu, który mu pozostał, dobrze zapamiętał jego twarz, ramiona, oczy i tę ciszę pod nosem, ciszę zdumiewającą u istoty, w której głowie żyły 22 000 angielskich słów, czyli z grubsza sto razy więcej niż w zwyczajnej angielskiej głowie, o królowej Elżbiecie nie wspominając? I jak się Droeshout przygotowywał, jakie pomoce gromadził, czekając aż kciuk wyzdrowieje i będzie można zacząć ryć w miedzi zamówioną podobiznę człowieka, o którym Jorge Luis Borges, w zupełnie innym świecie i w świecie zupełnie tym samym, rzekł: „Nie było w nim nikogo; za jego rysami (które nawet na złych portretach z tamtej epoki nie są podobne do niczyich innych), za podnieconą obfitością jego fantastycznych słów było tylko trochę chłodu, sen, którego nie prześnił nikt”? Czy Heminge i Condell dali mu do wglądu, na pocieszenie jego bezradności, 36 sztuk Szekspira, co miały złożyć się na Pierwsze Folio, w tym 18 rękopisów, choćby „Juliusza Cezara”, „Antoniusza i Kleopatry”, „Makbeta” i „Burzy”? A może, by przyszły labirynt rowków na miedzianej płycie jakoś zainspirować labiryntem liter Szekspira, podrzucili Droeshoutowi tak zwane „Pismo D”, kartkę czerpanego papieru, zapełnioną ułożonymi w równych rzędach esami-floresami pisma Szekspira? Powiada się, iż modelem dla biednego Martina był portret twórcy „Hamleta”, datowany na rok 1588 i zwany „portretem z Grafton”, lecz dowodzi się również, iż jest to falsyfikat z wieku XIX. Więc? Rytując, Droeshout patrzył zatem nie na „portret z Grafton”, a na późniejsze, olejne dzieło, na którym Szekspir ma brodę, wąsy i złoty kolczyk w lewym uchu? Jak było naprawdę, a jak naprawdę nie było, skoro na miedziorycie z Pierwszego Folio nie widać złotego kolczyka?

Sądzę, że biedny młodzieniec Droeshout wiedział niewiele. Nikt – prawie nic nie wiedział. Ale to nie wszystko. Nikt wiedział co najwyżej prawie nic, a jakby tej małości było nie dość, los, pozwalając Droeshoutowi kochać rytowanie w miedzi, zarazem odmówił mu talentu. Mozolnie wydłubując pierwszą kreskę twarzy Szekspira, wydłubywał pierwszą kreskę swojej graficznej marności. Jedynie z litości oraz przez wzgląd na miejsce, w którym widnieje dzieło Droeshouta, fachowcy od plastyki oględnie i taktownie traktują ów prostokąt o rozmiarach 197 x 165 milimetrów, którego niepodważalna przecież wieczność jest w istocie wiecznością słów znieruchomiałych pod prostokątem w dwóch kolumnach na każdej ze stronic. Tak, nie wiedział nic, potrafił niewiele, z poety kresek nie było w nim nawet cienia – lecz los obdarował go jednak. Być może tylko ten jeden jedyny raz obdarował go jakimś szósty, siódmym czy ósmym zmysłem, jakimś, zapewne niepojętym dlań, bezpośrednim wyczuciem potęgi teatru, teatralności, sztuczności, która może być wszystkim właśnie dlatego, że jest sztucznością, nie realnością. Ułudą, nie litym życiem. Finezyjną grą masek, nie prostoduszną prawdą. Czy Szekspir Droeshouta, widniejący na tytułowej stronie zaledwie ponad 200 ocalałych egzemplarzy Pierwszego Folio, nie przypomina projektu marionetki, którą rzemieślnicy lalkowego teatru mają zbudować z lipowego drewna? Znów wraca Borges. Wracają słowa, które Borges włożył w usta Boga, mówiącego całą prawdę: „Wyśniłem świat, tak jak ty wyśniłeś twoje dzieło, mój Szekspirze, a pośród rozlicznych kształtów moich snów byłeś i ty, który, tak jak ja, jesteś wieloma i nikim”. Czy gładka twarz marionetki Droeshouta - właśnie dlatego, że nie maluje się na niej żaden wyraz - nie jest aby twarzą teatru, twarzą sekretu teatru, gotową przyjąć każdy wyraz, każde zdanie z mrowia zdań składających się na 36 kronik, komedii i tragedii Pierwszego Folio? Gdy kurtyna widmowego lalkowego ansamblu pójdzie w górę – czy zdziwi kogoś, że marionetka jest oto albo Makbetem, albo Learem, albo Prosperem, albo Wiedźmami na wrzosowiskach, albo Duchem starego Hamleta, albo Rozalindą, albo kimkolwiek innym?

Los, nie dając Droeshoutowi niczego, w jednym niewielkim kawałku czasu pomiędzy chwilą, gdy zaczął ryć pierwszą kreskę portretu Szekspira, w chwilą, kiedy kończył ryć rowek ostatni - dał mu bezpośredni wgląd w proteuszową naturę starej jak świat sztuki udawania. Wgląd taki właśnie - bezpośredni, bez żadnych filozofii, dywagacji, interpretacji oraz innych protez. Gdy wyobrażam sobie Droeshouta, z rylcem w dłoni pochylonego nad miedzianą płytą, z której wyłania się niespiesznie jedna gładka twarz wszystkich widm Szekspira, przypomina mi się pewien cudzy sen.

Oto ulica w Amsterdamie. Po obu jej stronach, za szybami pracowni, tkwią wiekowi Żydzi, ryjący igłami w czarnych, lśniących krążkach, jakby szlifowali płaskie diamenty. Nad całą ulicą brzęczy nieustający, cierpliwy chrobot. Sekret wyjaśnia się po chwili. To są wirtuozi, skrzypkowie i pianiści, którzy zrezygnowali z wszystkich protez, łączących ich z muzyką, z jakichkolwiek form mediacji pomiędzy nimi a nią, z każdego rodzaju wsparcia, gdyż każda proteza, każda mediacja i każde wsparcie jest równoznaczne ze stratą. Zrezygnowali nawet, a może zwłaszcza z instrumentów! Co im pozostało? Dotyk. Czysty dotyk. Siedzą, każdy w swojej samotności, i rzeźbią. Bezpośrednio rzeźbią muzykę, cienkimi igłami żłobiąc rowki w gramofonowych płytach. Droeshout, gdyby mógł, chodziłby tam na spacery. Przystawałby co krok, aby posłuchać.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki