Ariel się boi

Ostatnia aktualizacja: 11.11.2023 16:39
Szara, rozległa gorycz, której do życia starczą nasze oczy i uszy, marnieje. Wyczuwalna staje się obecność widma Antygony i cienia Edypa. Jeszcze chwila, a nad sceną zawiśnie balon "Katharsis".
Roman Gancarczyk - laureat Nagrody miesięcznika Teatr za kreację aktorską w sezonie 20222023
Roman Gancarczyk - laureat Nagrody miesięcznika "Teatr" za kreację aktorską w sezonie 2022/2023 Foto: Piotr Guzik / Forum

Duch opowieści jest to duch przystępny, który uprzejmie prowadzi wszędy swego czytelnika czy słuchacza; nawet w samotnie swoich utkanych ze słów postaci i w ich modlitwy.

 

Tomasz Mann "Wybraniec"

 

      Gdy zbytnio się rozmarzy, gdy po wargi utonie w nęcących obrazach miłości szczęśliwej, może się wówczas zdarzyć, iż trzecim dzwonkiem nagle wyrwany z rojeń – pomyli egzemplarze teatralnych sztuk i zacznie na głos snuć opowieść przeznaczoną na inny wieczór, dla innych aktorów i widzów nie tych, co przed chwilą umilkli w fotelach. Zmyślmy to sobie. Miał z ukrycia rozpocząć sceniczną opowieść Eugene’a O’Neilla, a oto nieoczekiwanie jakiś Strindberg ponuro pobrzmiewać zaczyna, ewentualnie Ibsen, może nawet Sofokles – i spłoszeni aktorzy spoglądają po sobie. Grać? Nie grać? Miał z głośników dobiec głos, przekazujący choćby te frazy z didaskaliowego prologu sztuki „Zmierzch długiego dnia”: „Poranek sierpniowy 1912 roku. Bawialnia domu letniego Jamesa Tyrone’a” – ale widzowie słyszą znienacka to: „Ogród, widać część domu z tarasem. W alei pod starą topolą stół nakryty do herbaty. Ławki, krzesła, na jednej z ławek leży gitara. Niedaleko od stołu huśtawka. Jest po drugiej”. I co? Nic, trzeba grać to, co przez głośniki on do grania zadysponował. Aktorzy podporządkowują się więc. Małgorzata Zawadzka, która w sztuce O’Neilla miała kreować postać Mery Tyrone, musi na gwałt stać się Maryną, zaś Roman Gancarczyk, zamiast być Jamesem Tyronem, w tym moim zmyśleniu przeistacza się w Astrowa. I Maryna mówi: „Napij się, panoczku”, na co Astrow odpowiada: „Jakoś się nie chce…”. Po czym znów ona: „Wolałbyś może wódeczki?”, i kolejny raz on: „Nie. Nie co dzień piję wódkę. Poza tym duszno dzisiaj. Nianiu, jak dawno my się znamy?” Słowem, aktorzy rozpoczynają szarą, spokojną gorycz „Wujaszka Wani” Antoniego Czechowa, a nie, jak miało być, seans „Pewnego długiego dnia”, czyli stworzoną przez Luka Percevala w Narodowym Starym Teatrze wersję „Zmierzchu długiego dnia” O’Neilla. W moim zmyśleniu zaczynają grać co innego niż było zamierzone, gdyż on – duszek opowieści teatralnej – w moim zmyśleniu rozproszony marzeniami o miłości szczęśliwej, pomylił egzemplarze sztuk. A aktorzy muszą grać to, co on powołuje swym głosem do istnienia. Zawsze tak było. Duszek opowieści teatralnej posiada władzę absolutną. Jemu się nigdy, przenigdy nie odmawia. Zwłaszcza, gdy, jak u Percevala, jest młodą, kruchą kobietą – Pauliną Kondrak… Rzecz jasna – w Starym Teatrze nie było żadnej pomyłki. Duszek nie zamienił egzemplarzy. Wszystko poszło wedle planu.

     W „Wybrańcu” Tomasza Manna duch opowieści już od pierwszych akapitów objawia swą potęgę. Budzi wielkie dzwony. Oto na wszystkich wieżach kościołów Rzymu – żywego ducha. Nikt nie ciągnie za sznury, ale dzwony jednak kołyszą się i potężnie śpiewają. Na dodatek - śpiewają wszystkie naraz, gdyż to właśnie duch opowieści pociąga naraz za wszystkie sznury wszystkich dzwonów Rzymu. „Wybraniec” cały jest we władaniu owego magika zmyśleń. Duszek u Percevala, duszek opowieści teatralnej, jest o wiele skromniejszy. Budzi małe słowa. Małe słowa szarej rodziny Tyrone’ów. Siedzibą duszka – kąt, po prawej stronie, spłachetek pomiędzy sceną a pierwszym rzędem widowni. Ma tam pianino, kieliszki, pewnie także jakąś czarodziejską machinę do sączenia na scenę dymów, co są mgłami sunącymi z nieodległego portu, i sprzęt do puszczania wielce tajemnej muzyki i żonglowania światłami nigdy jednoznacznie jasnymi. Lecz duszek opowieści teatralnej ma przed oczami nade wszystko - didaskalia O’Neilla. Owe kolosalne krajobrazy gestów, intonacji i rzeczy.

     Właściwie to już nie są didaskalia, jakie znamy skądinąd. To sporych rozmiarów kawałki detalicznej prozy bądź samotne, jedno, dwu, trzyzdaniowe miniatury, portretujące prawie każde ziarnko snutej historii. Rzecz jasna – didaskalia w teatrze z reguły milczą, na scenie istnieją lub nie istnieją jedynie ich materialne wcielenia. U Percevala słowa didaskaliów nabierają brzęczącego życia, zanim zabrzęczą słowa bohaterów. Duszek opowieści teatralnej je wygłasza i jest trochę tak, jak gdyby trącał nimi, do istnienia popychał frazy, które głosić ma nieubłaganie kruszejąca rodzina Tyrone’ów, a także te zdania, które sam wyrecytuje, zjawiając się na scenie jako pokojówka Cathleen.

     Na naszych oczach duszek reżyseruje, dyryguje, używając do tego batuty didaskaliów. Duszek stwarza bajkę O’Neilla jawnie, nie ukrywając ani procederu stwarzania, ani sztuczności bajki. Duszek gardzi tanim mimetyzmem, nie mami, że oto na scenie „kawał prawdziwego życia” się objawia. On nie wprost głosi piękną prawdę: „przed wami teatr, teatralność, iluzja, nic więcej, ani mniej”. Tak oto seans „Pewnego długiego dnia” staje się nie tylko, jak chce O’Neill w „Zmierzchu długiego dnia”, opowieścią o jednym teatrze dogorywania czworga istot bez znaczenia, teatrze czterech samotności i tyluż modlitw niewysłuchanych. Staje się opowieścią o dwóch teatrach naraz, jak kto woli – o teatrze w teatrze, pułapce na myszy. O teatrze dogorywania czworga istot bez znaczenia, który trwa dzięki teatrowi duszka, w innych scenicznych okolicznościach zwanego Prosperem, albo skromniej – Arielem.

     Nie ma zatem na scenie kalki niegdysiejszego amerykańskiego społeczeństwa, nie ma kalki współczesnego amerykańskiego społeczeństwa ani żadnego innego współczesnego społeczeństwa. Wbrew temu, co Stary Teatr nuci w reklamującym spektakl Percevala tekście, nie przyglądamy się wstrząsającej podobiźnie toksycznej rodziny, nie badamy reporterskiego portretu rozpadu uczuciowych związków łączących matkę, ojca i dwóch ich synów, i nie podniecamy się niezdrowo widokami aktualnych uzależnień ludzkości. Owszem, wielki i nieutulony jest pociąg starego Jamesa do flaszki, porcelanowo kruche nerwy nieszczęsnej Mary od lat wiszą na nitce przeróżnych pastylek, młodszy ich syn, Edmund (Mikołaj Kubacki), z powodu zabijającego go raka wolno obojętnieje na świat, a syn starszy, Jamie (Łukasz Stawarczyk), do cna naćpany jest wiecznymi pretensjami do ojca o wszystko, zwłaszcza o patologiczne ubóstwienie pieniędzy. Tak jest. Lecz duszek pcha ich do odegrania czworokątnej psychodramy nie po to, byśmy na widowni stoczyli się w żałosną troskę społeczną, by nas ogarnął szlachetny szał nastawiania zwichniętych stawów świata, abyśmy poczuli się dobrze, niczym misjonarze, po wyjściu z teatru czyniąc psychologiczne dobro w szeregach pogruchotanych rodzinnych stadeł polskich. Nie. „Opowiedziałem tę historię dlatego, że chciałem ją opowiedzieć, i po to, by ją opowiedzieć. Tylko dlatego i po nic więcej”. Duszek mógłby to powiedzieć, gdyż jest artystą teatru, więc nie zna innej odpowiedzi. I mógłby dorzucić: „A wy - patrzcie, słuchajcie. Nie trzeba więcej”.

     Tak, nie trzeba więcej. Lecz Percevalowi przydałoby się trochę mniej skłonności do mglistego patosu. Na scenie, od początku, do końca seansu – fantastyczna czystość. Nic. Nic, tylko coś na podobieństwo włoskiego horyzontu z tyłu, przed horyzontem zaś – bordowy, marny fotel. Nie licząc duszka – jeszcze cztery istoty, najbliższe sobie, lecz mijające się wciąż, nieuchronnie. I jeszcze ich zdania, mijające się jak oni sami – całkiem podobnie jak zdania i ludzie w sztukach Czechowa. Duszek nie pomylił egzemplarzy. Duszek ożywia opowieść O’Neilla, gdyż miał za zadanie ożywić właśnie to. Lecz gdyby jednak sięgnął po Czechowa – nie pomyliłby się za wiele. W najdotkliwszych swoich chwilach, zwłaszcza w fundamentalnej, pięknej, pijanej dyspucie Edmunda, który nie potrafi umrzeć, z nieumiejącym zmartwychwstać Jamesem, seans Percevala ma wiele z szarej, rozległej goryczy scenicznych bajek twórcy „Wujaszka Wani”. „Płatonow mnie boli”, powiada u Czechowa Płatonow. Każda z istot Percevala, każda marność u O’Neilla mogłaby wyznać: „Ja boli mnie”.

     Kłopot w tym, że gdyby duszek pomylił się nie na rzecz Czechowa, a na rzecz Sofoklesa lub Strindberga – też nie za wiele by się w istocie pomylił. Z minuty na minutę bowiem coraz więcej jest u Percevala dymów iście szamańskich i muzyki godnej szpil i lalek voodoo. I coraz częściej zjawiają się plastyczne dziwności – a to ręka, jak gdyby odcięta, tajemniczo wystaje poziomo z kulisy, a to ktoś, zamiast wejść po ludzku, turla się na scenę, a to biedna Mary pragnie wczołgać się na pionowy włoski horyzont lub próbuje samodzielnie połamać sobie wszystkie kości, używając w tym celu samej tylko siły woli oraz ćwiczeń, co je zapamiętała z lekcji gimnastyki korekcyjnej, pobieranych w dzieciństwie. Szara, rozległa gorycz, której do życia starczą nasze oczy i uszy, marnieje. Wyczuwalna staje się obecność widma Antygony i cienia Edypa. Jeszcze chwila, a nad sceną zawiśnie balon „Katharsis”. Ale ty się nie bój, duszku, nie zamykaj oczu. Spokojnie, spokojnie. Odleci.

Paweł Głowacki

 

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

W.

Ostatnia aktualizacja: 27.10.2023 19:55
Żeby szarość się nie powtórzyła. Nie wiadomo, czy marzenie to się ziściło. Raczej nie. Jedyne, co rzec można z dużą dozą prawdopodobieństwa, to iż literka miała na sobie w trumnie brunatny garnitur, nieubłaganie ten sam.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Lipowa twarz

Ostatnia aktualizacja: 03.11.2023 22:00
Co im pozostało? Dotyk. Czysty dotyk. Siedzą, każdy w swojej samotności, i rzeźbią. Bezpośrednio rzeźbią muzykę, cienkimi igłami żłobiąc rowki w gramofonowych płytach.
rozwiń zwiń