Kapelusz z opowieści mórz południowych

Ostatnia aktualizacja: 24.11.2023 14:07
Księgi tej nie ma nigdzie. Matka Wojtkiewicza włożyła ją do trumny syna, obok głowy. Co można teraz zrobić? Jedyne pocieszenie w innej księdze. Trzeba wstać i podejść do regału z literą B.
zdjęcie ilustracyjne
zdjęcie ilustracyjne Foto: Shutterstock/fortovik

              Świadomość nie komentująca tekstów zatrzymuje się bezradnie przed pustym trwaniem czystej logiki. Rusza ponownie, natrafiając na cytat, którego cząstki prowadzą w odmienne krańce biblioteki. Eseista próbuje tę drogę opisać. Nic więcej? Nic mniej.

                                                                   Michał Paweł Markowski "Cztery uwagi o eseju"


     Kura czy jajko? Wieczny dylemat bezradnych poszukiwaczy źródła. Co na początku? Co z czego powstaje? Co jest wcześniej, co później? Co było na starcie, a coś być musiało, gdyż bez tego niemożliwy jest ciąg dalszy, opowieść nie ruszy z miejsca, mrze snucie? Może więc kura była najpierw, lecz po to, by znieść jajko? Czy jednak jajko, ale w celu wyklucia się zeń kury? I co? Tyle? Ledwie kilka taktów prologu starczyć ma za całość? I klucz już znaleziony? I rozwikłana zostaje zagadka? A niby dlaczego? Trzeba zatem dziergać dalej? Jak? Czy na przykład tak: U zarania kura jest, aby znieść jajko, z którego wykluje się kura, aby znieść jajko, z którego powstanie…? Czy na odwrót: Jajko na starcie jest, by kura się zjawiła, która zniesie jajko, z którego wykluje się kura, która wytworzy…? Kura i jajko, jajko i kura. Albo słowo „zieleń”, znalezione w książce, i zobaczona na obrazie plamka znużonej zieleni.

     Któregoś dnia Piotr Paziński wyłowił z tomu Adama Ważyka „Kwestia gustu” fragment o zieleni Bolesława Leśmiana. Wyłowił lub został przez ów fragment złowiony. Zdaniom Ważyka, wersom Leśmiana, szło o coś więcej, o dużo więcej niż o sam jeno kolor, farbkę, słówko. Szło o metaforyczne moce koloru, farbki, słówka. O zieleń metafizyczną, niepojętą, o zieleń jako odprysk raju, znak śmierci i tego co utraciliśmy, i ekstazy, i snu, i Boga, i rozkoszy, i zaświatów, wreszcie szło o zieleń w roli fundamentu nietrwałości świata. Słowem - o nieogarniony niepokój, jaki rozsnuwa zieleń. I któregoś dnia – tego samego lub innego, dnia sprzed lektury tomu Ważyka bądź późniejszego – Paziński wyłowił z obrazu Witolda Wojtkiewicza zielonkawe nakrycie drobnej głowy. Lub został złowiony. I napisał: „Kapelusz samotnego chłopca na trzecim planie "Chrystusa i dzieci”, absurdalny, jakby podebrany Gauguinowi, wyjęty z opowieści mórz południowych wiecheć liści na głowie odwróconej półnagiej postaci z pierwszego planu”. A po chwili wrócił do autora „Łąki”. Wrócił lub ruszył doń raz pierwszy, jeśli pierwsze było spojrzenie na malowany kapelusz, a nie na zielone słowo poety. „U Leśmiana łąka bywała szmaragdowa, zieleń lasu – skażona zaświatem, zmieszana z mgłą, okryta cieniem. U Wojtkiewicza sprawy idą dalej, w niepokojącym kierunku. Jego zieloność, nieomal zawsze przytłumiona, złamana, zniechęcona do życia, zdradza powinowactwo z całą gamą kolorów podobnie jak ona wymęczonych i odartych z blasku”. I dalej, o niezliczonych barwach Wojtkiewicza: „Wszędzie górę bierze matowość, plenią się szarości, gaśnie światło”. W końcu – i jest to środek ledwie 4 strony jego opowieści – Paziński zdradza imię źródła. „A jednak w tej zieleni wszystko się rozpoczyna”. Lecz czy to rzeczywiście początek, źródło? Czy też zieleń kapelusza jest źródłem drugim, źródłem-echem pierwszego źródła, gdyż nieogarniony niepokój zieleni Leśmiana, sportretowany przez Ważyka, Paziński wyłowił dużo wcześniej i nałożył na zieloność kapelusza chłopca? Taka była kolejność źródeł, początków? A jeśli taka - czy Paziński nałożył literaturę na malunek, aby wreszcie pojąć, a raczej aby w swej opowieści, która powoli pęczniała, zacząć próbę pojmowania tego, co pokochał – malarstwa Witolda Wojtkiewicza?

     Stara gra. Eseistyczna gra cytatu z barwą, książki z obrazem, biblioteki z malarstwem. Już od tytułu poczynając, który jest parafrazą wersu wiersza Wisławy Szymborskiej - wsysający tom Pazińskiego „Przebierańcy w nicości” (Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2023) to właśnie taka gra. To rozciągnięta na ponad 170 stronic eseistyczna, falująca partia warcabów, na dwóch pierwszych kartkach rozpoczęta przez skoki niepokojącego słowa „zieleń” i kapelusza w tonie wymęczonej przez czas zieleni. Części tomu – „Arkadia” i fantastycznie teatralna „Arlekinada” – można, choć byłoby to jałowe, przeobrazić w sporych rozmiarów katalog biblioteki Pazińskiego, w archiwum cytatów, przywołań, ech przeróżnych, oraz w liczący dziesiątki stron leksykon barw, odcieni oraz kształtów o wielu stopniach wyrazistości lub mglistości, które zamarły na płótnach i kartonach Wojtkiewicza. I wędruje sobie Paziński ową gęstwiną. Na ponad 170 stronach - idzie przez bibliotekę, ku wciąż innym jej krańcom, a wyłuskane z ksiąg fragmenty uchylają mu w głowie okna z widokiem na malunki Wojtkiewicza. Bądź odwrotnie – pamięć obrazów Wojtkiewicza niepowtarzalnie cieniuje Pazińskiemu wyłuskane z bibliotecznych regałów zdania. Jest tak lub tak, a najpewniej - obie energie są dynamiczne w tej samej chwili, działają jednocześnie w obie strony, kura i jajko znikają i zjawiają się jak gdyby na jedno pstryknięcie. W eseju – nigdy nie było inaczej. Prawie nigdy. Już u jego zarania, w wieku XVI, Montaigne spacerował po komnacie na trzeciej kondygnacji sławnej baszty, wciąż łaził pomiędzy księgami na półkach a kartką i gęsim piórem w kałamarzu na stole przy oknie. Zaś ludzie, nawet najwytrawniejsi znawcy „Prób” Montaigne’a, do dziś nie są w mocy odkryć, które ze zdań było na początku arcydzieła, ani także tego nie wiedzą, jaki u zarania „Prób” tkwił fragment – cytat, parafraza, choćby niewyraźne echo akapitu - wyłuskany przez Montaigne’a, dajmy na to z kart Herodota, Wergiliusza czy Seneki. O ile źródłem rzeczywiście był cytat z dalekiej przeszłości, a nie samodzielnie ulepione przez Montaigne’a zdanie.

     Ja też idę. Opuszczam tom Pazińskiego na chwilę - odchodzę od zdania, będącego echem debiutanckiego tomu Brunona Schulza. „Nawiązanie do „Traktatu o manekinach” jest nieprzypadkowe: wygnańcy są atrapami samych siebie, choć zarazem znać po nich ślad raju”. Czy ktoś zaprotestuje, gdy skłamię, mówiąc, iż są to słowa także o całym „Teatrze Śmierci” Tadeusza Kantora, o atrapach ludzi, o widmach zaludniających „Umarłą klasę”, subtelnie wwikłaną w narracje Schulza, o widmach „Wielopola, Wielopola”, „Nigdy tu już nie powrócę” i reszty jego realnych snów scenicznych? Idę w kąt biblioteki, pod literę K. Sięgam po zeszyt z napisem „Nie zapomnieć!”. Czytam notkę: „8 grudnia roku 1990 – umiera Kantor”. Nie pamiętam, nie wiem skąd się wzięła ani jakim cudem centymetr pod notką przyklejona została licha reprodukcja rysunku Kantora: chłopczyk w żołnierskim mundurku jedzie dziecięcą drezynką. Tuż przy kółkach - tytuł seansu: „Niech sczezną artyści”. Chłopczyk jadący drezynką ma w sobie niepokój podobny do niepokoju dzieci, co na obrazach Wojtkiewicza próbują uciec, ciągnąc za sobą małe, wypchane pakułami koniki na kółkach. A czy biały szkielet konia z seansu „Niech sczezną artyści” nie jest dalekim, dotkliwym śladem pstrokatego kucyka, na którego grzbiecie na obrazie Wojtkiewicza „Zjawisko” siedzi zamyślony, bosy chłopczyk w zielonkawym, jasno seledynowym kapeluszu? Owszem. Jak echem „Krucjaty dziecięcej” i innych sportretowanych przez Wojtkiewicza wędrówek, ucieczek, odejść manekinowatych istot, są wszystkie kołujące na scenie korowody widmowych stworów Kantora. Wielbił malowane sny twórcy „Krucjaty dziecięcej”, cenił je wysoko. W filmie Krzysztofa Miklaszewskiego „Lekcja Wojtkiewicza” Kantor znakomicie mówi o jego tajemnicy, nieuchwytnej i nie do rozwikłania, a także o nieoczywistych, lecz nieuchronnych śladach, jakie namalowane sny Wojtkiewicza zostawiły w jego własnych snach teatralnych. Za dwa tygodnie, w rocznicę śmierci Kantora, Miklaszewski ma w nowej Cricotece wyświetlić jakiś o twórcy „Umarłej klasy” film, ma opowiedzieć coś o nim. Rocznica urodzin Wojtkiewicza to 29 grudnia - niewiele dni po 8 grudnia. Może by w rocznicę śmierci Kantora puścić w Cricotece właśnie „Lekcję Wojtkiewicza”? Za dwa tygodnie, w piątek, może by Miklaszewski wygłosił esej - opowiedział nieoczywistą drogę, która od Pierrota, na malunku „Rozstanie” zamarłego na grzbiecie bladego konika na kółkach, wiodła do chłopczyka w żołnierskim mundurku na dziecięcej drezynce? Wracam do biurka. Do „Przebierańców w nicości”.

     Czy pojął Paziński sedno zauroczenia Wojtkiewiczem? Czy rozwikłał swoją zagadkę, zagadkę siebie? Sprawą eseju nie jest głoszenie odpowiedzi, prawd ostatecznych i nie do obalenia. Sprawa eseju to bezradność - próby, nieustające wędrowne próby szukania śladu odpowiedzi, cienia, fatamorgany pewności. Raz w lewo, raz w prawo, raz do tej półki, raz pod tamten regał. Nic? Może jutro się uda? Nie uda się. W Bibliotece Aleksandryjskiej Ptolemeusz zgromadził wszystkie książki świata, bo uwierzył, że w jednej z nich znajdzie zdanie przeznaczone wyłącznie dla niego. Znajdzie lub będzie przez nie odnaleziony. I ufał, że owa fraza pomoże mu rozwikłać zagadkę jego losu. Nie udało się. Aby rozwikłać własną zagadkę, Wojtkiewicz nie tylko malował niebywałe, niebywale sensualne sny. Także pisał. Do końca przerażająco krótkiego życia – zmarł w wieku lat 29 – dzień w dzień tworzył dziennik, układał słowa w zdania, ufając, że jedno z nich okaże się kluczem do jego zagadki. Pisał do samego końca, więc się nie udało. Bo po cóż pisać dalej, skoro już znalazło się klucz? Chyba że kluczem okazało się zdanie ostatnie, ukończone mgnienie przed śmiercią - lecz to byłaby ironia nazbyt groteskowa. W tym rękopisie być może tkwiło też zdanie przeznaczone wyłącznie dla Pazińskiego, klucz do zagadki zauroczenia? Pewne jest jedynie to, że dziennika Wojtkiewicza nie ma w bibliotece Pazińskiego. Księgi tej nie ma nigdzie. Matka Wojtkiewicza włożyła ją do trumny syna, obok głowy. Co można teraz zrobić? Jedyne pocieszenie w innej księdze. Trzeba wstać i podejść do regału z literą B.

     Gdy w pięknej scenie arcydzieła Michaiła Bułhakowa Woland przywraca Małgorzacie Mistrza, ten wyznaje przez łzy, że spalił powieść o Poncjuszu Piłacie. „Nie mogę w to uwierzyć”, powiada Woland, który wie więcej niż wszystko. I dodaje: „To niemożliwe. Rękopisy nie płoną”. Rzeczywiście? Może więc i nie gniją? Może także mokry piach starych Powązek jest za słaby na zapisane słowa?


Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton