Dmuchany zamek

Ostatnia aktualizacja: 09.12.2023 11:50
Na szczęście jednak zdarzały się im chwile, samotne zdania lub dialogi, kiedy pospolite ruszenie współczesności – ciemniało, więdło, przestawało kłuć. I wtedy Fredro wracał naprawdę. Nieskończenie bogatszy.
Karuzela w wesołym miasteczku
Karuzela w wesołym miasteczkuFoto: RauL C7/Shutterstock

                                                                         Można też tak, można. Ino po co?
                                                                                         Eugeniusz Fulde

     

     W Narodowym Starym Teatrze – „Magnetyzm serc”, seans przez Kalinę Jagodę Dębską wyreżyserowany na motywach, na tak zwanej kanwie czy osnowie, a nawet, że wyrażę się subtelniej, wręcz ontologicznie – na fakcie uporczywego istnienia „Ślubów panieńskich” Aleksandra Fredry. Uporczywego, gdyż od narodzin komedii tej mija lat mniej więcej 200, a komedia nie umarła, lecz wciąż sobie jest i jest. Dowód? Wystarczy sięgnąć po właściwy tom sztuk Fredry, otworzyć na odpowiedniej stronie, zacząć czytać - i oto znów jest, co było. Jest, co było w każdej z epok, które przeminęły, i jest takie, dokładnie takie, jakie było w każdej z minionych epok, słowem takie, jak u swego zarania, czyli – doskonale żywe. Dowód przeprowadzony. Wracam do seansu. Na dobrą sprawę, wracam tyleż do seansu, co do troski. Utwór Kaliny Jagody Dębskiej jest bowiem czymś w rodzaju scenicznej troski o „Śluby panieńskie”. „Fredro na czasy instagrama i tiktoka”, oznajmia tytuł eseju reżyserki, zamieszczonego w programie. Czy hrabia poradzi sobie? Obleje, czy nie obleje?, pyta Hamlet. Jedynka, szóstka, czy marne minus trzy?

     Jest czwartkowy wieczór, wieczór dokładnie współczesny, teraźniejszy, aktualny. To oczywistość. Pomijając sferę pamięci – dziś każdy nasz wieczór jest takim wieczorem, gdyż nie może być inny. Czy rozgarnięty człowiek, umawiając się z kolegą na wódkę w czwartkowy wieczór, powiada: „Wypijmy, Józefie, współczesnym czwartkowym wieczorem”? No właśnie. Więc – wieczór mamy. Reflektory Nowej Sceny Starego Teatru rozbłyskują, ukazując gigantyczny dmuchany, pompowany zamek, tarczę strzelniczą, jakieś sztuczne kwiatki, konie na biegunach. Lunapark, kącik zabaw dziecięcych w niedzielę odpustową, może skromne wesołe miasteczko, całe w pastelowych kolorach, kolorkach, koloruniach. Wkracza w to aktor, pastelowo-papuzi jak reszta przedstawionej sztuczności…

     To chyba Filip Perkowski w roli Radosta? Nie mam pewności. Lecz naprawdę istotne jest, iż wkracza on na scenę, staje przed dmuchanym zamkiem, zaczyna recytować - i dzieje się coś dziwacznego. Perkowski tworzy otóż - palimpsest. Frazy Fredry recytuje, owszem, ale jest tak, jak gdyby pod frazami Fredry równolegle recytował tekst inny, najwyraźniej fundamentalny, nieodwołalny, ważniejszy, dużo ważniejszy od „Ślubów panieńskich”, tekst tak mocny, że choć bezdźwięczny jest, to słychać go wyraźnie, ba, wyraźniej niż „Śluby panieńskie”. I druga sprawa istotna. O każdym aktorach można rzec to, co o Perkowskim. Natalia Kaja Chmielewska (Aniela), Stanisław Linowski (Albin), Łukasz Szczepanowski (Gustaw), Małgorzata Walenda (Klara). Także Ewa Kolasińska jako Eros, figura przez Kalinę Jagodę Dębską Fredrze dopisana. Po kostiumie Kolasińskiej sądząc, ów bożek miłości jest emerytowanym hydraulikiem, odrobinę nostalgicznym, lecz wciąż w formie. Z fachowymi narzędziami w fachowej skrzynce do wesołego miasteczka miłosnych gierek przybywa, aby zreperować wadliwie działające uczucia. Chodzi, jak mniemam, o wymianę uszczelek w skołatanych serduszkach, o naoliwienie kurków namiętności oraz przetkanie dłuuuuugim wężykiem kolanka nieziszczonych tęsknot, za co należy się w sumie bodaj pięć stów. O to musi chodzić, bo po cóż innego wzywać do młodzieży hydraulicznego Erosa? I każdy z wymienionych aktorów recytuje, jak Perkowski, naraz teksty dwa, każdy jest podwójny – doktor Jekyll i pan Hyde. Wygłaszając „Śluby panieńskie”, wszyscy oni wygłaszają jeden palimpsest, a jego fundamentalna, niesłyszalna podszewka, przy pomocy której prowadzą ze mną rozmowę istotną, brzmi z grubsza tak.

ONI: Zwracamy uwagę, że żyjemy!
JA: Bóg zapłać za informację, ale to widać bez informacji. Wróćmy do Fredry.
ONI: Tak, lecz istotne, nad wyraz istotne, że my nie tylko żyjemy, my żyjemy współcześnie, tu i teraz, od a do zet aktualnie!
JA: Nie może być!... Tak to już jest. Otóż, gdy się żyje, nieuchronnie żyje się wyłącznie w jakimś tu i w jakimś teraz, a nie w jakimś tam i w jakimś kiedyś. To oczywistość, truizm, banał. Po cóż o tym trąbić w niebogłosy, choćby jedynie niesłyszalnie? Czy jest sens niepokoić teatr głównie po to, aby swą współczesność przez godzinę lub dwie heroicznie skandować jakby to był kopernikański przewrót? Bombastyczne nagłaśnianie banalnych oczywistości jest jałowizną litą. Wróćmy do Fredry.
ONI: Łatwo powiedzieć. Ale jak wrócić skutecznie, nie biorąc pod uwagę tego, że my jesteśmy nie tylko współcześni szalenie, ale też jesteśmy córami i synami instagrama, tiktoka, fejsa, bell hooks i z doskoku także Mony Chollet, me too oraz nowoczesnej internetowej sztuki influenserskiej!
JA: A kto mówi, żeby nie brać pod uwagę instagrama? Ja oświecam tylko, że czy się instagram pod uwagę weźmie, czy nie – instagram i tak już na dobre jest i wędruje żyłami teraźniejszości. Nieodwracalnie. Dla mnie możecie być dziećmi choćby psa Pluto i myszki Mickey, lecz co z tego? Co do rzeczy, zwanej „Ślubami panieńskimi”, miałby mieć Pluto, Mickey, instagram bądź, na kolejny przykład, nowoczesne słówko „dzban”? Wróćmy do Fredry.
ONI: Ale przecież skoro instagram, jak i cała reszta gadżetowych odkryć aktualnego świata, ma wpływ na nas, skoro instagram konstruuje nasze rytmy, to przez nas, którzy recytujemy „Śluby panieńskie”, wpływa on także na „Śluby panieńskie”! Czyż nie?
JA: Rzecz jasna – wpływa. Lecz dzieje się to dokładnie tak, jak żeście powiedzieli. Na „Śluby panieńskie” nie wpływa instagram sam w sobie, jako taki, osobny, samodzielny, sam z siebie. Wpływa na te komedię wasza, już nieusuwalna, instagramowatość, co ją macie w ciałach. Wpływa wasz, przez intstagram i resztę gadżetów współczesności wymodelowany temperament, intonacja, sposób artykułowania liter, akcentowanie, także gatunek waszego śmiechu bądź smutku, sposób milczenia oraz gatunek wrzasku. Zresztą, co tam instagram! Nawet ów pełen igrających dzieci zamek dmuchany, co go pod Wawelem mijacie w trakcie niedzielnych spacerów, również ma wpływ. Po cóż więc go pompujecie i na tycią scenę wciskacie? Jeśli dmuchany zamek działa, gdy go nie ma, po co go unaoczniać? Co ma dać owa tautologia?
ONI: Więc co mamy robić? Dziergać jakiś fredrowski skansen? Udawać szlachecką młodzież z połowy XIX wieku? Szczerze grać, małpować tamte niewinne miłostki w dworku na prowincji?
JA: Nawet gdybyście bardzo chcieli – nie jest to możliwe. Nie małpujcie. Bądźcie sobą. Bądźcie z tu i teraz, tylko zostawcie w świętym spokoju tu i teraz. Niejaki Pierre Menard, bohater opowiadania Jorge Luisa Borgesa, zapragnął na krawędzi XX wieku napisać „Don Kichota”. Właśnie napisać, nie przepisać. Lecz bajka ta cudowna nie dotyczy pisania. Ona w istocie jest o czytaniu. O czytaniu będącym tak naprawdę formą pisania, gdyż w trakcie lektury człowiek nieuchronnie wsącza siebie w stare frazy. Czy chce tego, czy nie chce - dodaje do czytanej opowieści całą swą aktualność, współczesność, teraźniejszość. To nieuchronne. Dlatego Borges notuje zawrotne przekonanie: „Teksty Cervantesa i Menarda są pod względem słownym identyczne, ale ten drugi jest niemal nieskończenie bogatszy”. Bogatszy o współczesne Menardowi dni, które Menard ma w sobie. Bogatszy też o czas dzielący wiek XX Menarda od XVII wieku Cervantesa. Tak, pod względem słownym teksty są identyczne, w drugim, jak w pierwszym, błędny rycerz używa konia i piki, nie samochodu i nie karabinu maszynowego – a przepaść się mimo to rozwiera… Mówić dalej? Wróćmy do Fredry.

     Posłuchali? Wrócili? Wracali? I tak, i nie. Dmuchany zamek sterczał, potem oklapł, później znów go napompowali. Z migających światełkami pistoletów strzelali kulkami do odpustowej tarczy, ktoś komuś wręczył sztuczne róże, ktoś się z kimś stukał plastikowymi filiżankami, ktoś się na bujanych koniach bujał, lecz nade wszystko prawie bez ustanku, gestami bądź zdystansikowanym sposobikiem recytacji, bombastycznie meblowali filigranowy świat fraz Fredry swą instagramowo-tiktokową aktualnością. Na szczęście jednak zdarzały się im chwile, samotne zdania lub dialogi, kiedy pospolite ruszenie współczesności – ciemniało, więdło, przestawało kłuć. I wtedy Fredro wracał naprawdę. Nieskończenie bogatszy.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton