Książka ta powstaje tak, jak tajemnicze potrawy niektórych paryskich restauracji: do zasadniczego składnika, tak zwanego fond de cuisson, dorzuca się potem latami mięsa, jarzyny, przyprawy, w stałym procesie, który zachowuje w swojej najgłębszej głębi złożony zapach tej nie kończącej się konkokcji.
Julio Cortazar „W osiemdziesiąt światów dokoła dnia”
Od lat zupełnie cicha, Trąba Jerychońska zjawiła się 7 grudnia o poranku. Na wózku ciągniętym przez sędziwego Rabina w chałacie, okutana czarnym suknem, zwrócona ustnikiem w niebo, co upodobnia ją do zmatowiałej czapki skrzata, dzień przed 33 rocznicą śmierci Tadeusza Kantora wjechała do nowej Cricoteki, jakby szła w filcowych kapciach, na palcach. Wjechała, by punkt 11.00 znieruchomieć w rozległej komnacie, pomiędzy Ławkami z klasy umarłych a monumentalną Łapką na szczury. Nie przybyła sama. Tuż za nią bezgłośnie toczył się żelazny profil Goplany w asyście wyciętych z blachy Elfów na drutach, na końcu pochodu zaś sunęła z palcem na ustach Maszyna aneantyzacyjna, piramida kilkunastu składanych drewnianych krzeseł, które ongiś, przy pomocy lin unoszone gwałtownie i gwałtownie opuszczane, czyniły na scenie zgiełk niemiłosierny, mordujący wszelką iluzję.
Trzy przedmioty. Trzy machiny z trzech dalekich seansów Cricot 2, figury, zdumiewające zjawy. Lub trzy milczące opowiastki, przemienione w rzeźby. A raczej mniej. Trzy nieme akapity, a nawet tylko trzy nieme zdania z trzech przeszłości. Trójwymiarowe cytaty z dawnych godzin teatralnych, co miały nazwy: „Gdzie są niegdysiejsze śniegi” (rok 1979), „Balladyna” (rok 1942), „Wariat i zakonnica” (rok 1963). Te trzy nowe ingrediencje Małgorzata Paluch-Cybulska wstawiła w tłum przedmiotów ocalałych z teatru Kantora, które w rozległej komnacie nowej Cricoteki składają się od kilku lat w nieruchomą narrację wystawy „Widma”, snują niemą opowieść o czasie przeszłym, dokonanym, gdzie słychać jedynie dalekie kapanie wody, trzaski podłogi z desek i wysoko nad przedmiotami melancholijną grę cykad. Trzema przybyszami z daleka zrobiła Paluch-Cybulska korektę ekspozycji, tak jakby w rękopisie noweli wpisała między gotowe linijki trzy nowe frazy. Niewiele to? Detal? Może. Lecz, co oczywiste, w sztuce detal jest wszystkim. I dlatego od godziny 11.00 dnia 7 grudnia roku 2023 „Widma” są nowelą nieuchronnie inną niż wcześniej, nowelą do czytania na nowo, do snucia od początku. Zaś od 8 grudnia, za sprawą kolejnych przybyszów, kolejnych akapitów, zdań, na mocy innej korekty – należy ją raz jeszcze czytać od początku.
Dzień po przyjeździe Trąby, Goplany z Elfami i Maszyny drewnianego zgiełku, Krzysztof Miklaszewski przyniósł kilkanaście nowych starych cytatów. Filmy, swoje o Kantorze filmy dokumentalne, telewizyjne o Kantorze i wokół Kantora eseje z wielu przeszłości. Od 8 grudnia puszczane są one w nowej Cricotece na okrągło, na ekranie za czerwoną kotarą, w dziupli przemienionej w tycie, pamiętliwe kino, któremu Miklaszewski nadał światowe imię „Memory”, dwa lub trzy piętra pod rozległą komnatą „Widm”. I tak trwa w nowej Cricotece gra czasów, co najmniej dwóch, raczej wielu.
Na ekranie migają figury sceniczne, uwiecznione w epokach swych młodości – figury, które w tej samej chwili snują w rozległej komnacie zamarłą, milczącą, pamiętliwą opowieść o swych dalekich epokach młodości. Na dole: „Jestem!” wybrzmiewa, na górze: „Byłam! Byłem!”. Aktualnie wspominany na górze czas przeszły i dokonany, naraz zlepia się z dawno minionym czasem teraźniejszym, ożywianym na dole. Na przykład, monumentalna łapka na myszy, która 7 grudnia ustąpiła miejsca Trąbie Jerychońskiej – od 8 grudnia patrzy w dół i podziwia samą siebie, na ekranie w dziupli tańcującą w seansie „Nadobnisie i koczkodany” lat temu 50. Wujowi Stasiowi, co na dole na cudacznej lirze korbowej gra z końcem roku 1983 w seansie „Wielopole, Wielopole”, smutno jest dziś zerkać w górę na Wuja Stasia, który już nie może kręcić korbą, na amen skamieniałego przy Balladynie i Elfach. Zaś obok Maszyny drewnianego zgiełku milczy stalowy Aparat Fotograficzny i dobrze wie, że milczy dokładnie teraz, gdy trzy piętra niżej, na ekranie małego kina „Memory” zmieniwszy się cudownie w karabin maszynowy, cztery dekady temu wciąż od nowa rozstrzeliwuje rekrutów w „Wielopolu, Wielopolu”, na scenie zbudowanej przed ołtarzem parafialnego kościoła w Wielopolu Skrzyńskim.
Tamten zimowy seans Kantora, w jego rodzinnym miasteczku grany tuż przed mszą lub po niej – cóż to musiała być za korekta! Na widowni ludzie, co wciąż przecież pamiętali tych, którzy jako widma wspomnień Mistrza szarpali oto na ich oczach za stół kuchenny, kłócąc się, czy wieki temu, gdy Tadzio dopiero się urodził, albo miał się urodzić, ów stół tkwił pod oknem czy gdzieś zupełnie indziej. Tak, tamten zimowy seans w Wielopolu musiał być korektą kolosalną! Pamięć widzów, do której Kantor nagle dorzucił wielki, godzinny, teatralny cytat, figurę niebywałą, ruchomą i brzęczącą rzeźbę - owa pamięć zmuszona była dawne dzieje zacząć snuć od nowa. I być może na podobny wysiłek skazana została pamięć Kantora, słuchającego po seansie kategorycznych sądów jakiejś starowinki lub wiekowego poczciwca: „Eee, Wuj Stasio był zupełnie inny… I jaka tam, panie, lufa w aparacie! Bóg świadkiem, nie było ci u nas żadnego aparatu z wyskakującą lufą!”. Czasy pomieszały się zupełnie - jest z było, było z jest, i było z było, i jest z jest. Korekty sunęły w każdym kierunku, ponad rampą. I snucie starej opowieści wciąż od nowa – zaczynało się zarazem w realności widowni oraz w iluzji sceny. Niczym w jednym z opowiadań Brunona Schulza, którego liczne narracyjne korekty Drohobycza Miklaszewski wielbi tak mocno.
„Ulica Krokodyli”. Lecz nie chodzi głównie o to prozatorskie arcydzieło. Chodzi o bliźniaczo arcydzielny lalkowy film braci Quay, zatytułowany identycznie. I nawet nie o film cały. Chodzi o kilkanaście, kilkadziesiąt sekund prologu. Oto stary pan staje przy tajemniczej, czarnej skrzyni, która być może jest zapomnianym wehikułem pamięci. Pochyla głowę nad otworem wiodącym w głąb i spuszcza z wargi kroplę śliny. Jak gdyby dorzucał do wiekowej konstrukcji ożywczą przyprawę. Lepka, ciepła kulka uderza w jedno z zardzewiałych od dawna zębatych kółek skomplikowanego mechanizmu – i mechanizm zmartwychwstaje. Rdza odpuszcza, drgają martwe druty, ruszają przekładnie, kręcić się zaczynają kruszejące ośki, wraca żółte światło i dobywa z mroku kurz, jak rzekł poeta, ciche ciało czasu. Po prostu - drobina teraźniejszości wpadła w zamarłą przeszłość. Kulka z „dziś” utonęła w ogromnym „kiedyś”, „jest” - w „było”. Tylko tyle się wydarzyło. Nic więcej. I tyle wystarczyło.
Czasem bywa tak, jak zdarzyło się w 10 akapicie „Ulicy Krokodyli” Schulza. Bywa, że grająca z nami w kotka i mysz pamięć raptem zmienia własną gramatykę. Jakaż wtedy nasza radość! Pamięć odcina orzeczenia od formy czasu przeszłego i dokonanego, powiada do nich: „A teraz istniejcie w tu, w teraz” – po czym wsuwa orzeczenia w formę czasu teraźniejszego. I tak właśnie u braci Quay – za sprawą gramatycznej korekty kropli śliny - stara opowieść rusza na nowo i kleci się, jakby wszystko w niej działo się teraz. Skrzypiąc, uchylają się tycie drzwiczki, od wieków nie niepokojone. I staje w nich lalka. Jest bardzo do kogoś podobna…
Bruno Schulz? To może być on. Czy da się ten kawałek filmu puścić raz jeszcze? Dziękuję… Tak, to może być Schulz. Lecz twarz lalki przypomina też twarz Zbigniewa Gostomskiego. To dobrze, bardzo dobrze. W seansie „Gdzie są niegdysiejsze śniegi” Gostomski, jako sędziwy Rabin, wlókł wózek z Trąbą Jerychońską, wtedy jeszcze pobrzmiewającą Hymnem Getta. A wiele lat później, 7 grudnia o poranku, przywlókł ją do nowej Cricoteki – po czym przepadł gdzieś. Kamień w wodę. Teraz już wiadomo. Zniknął, aby wciąż od nowa otwierać skrzypiące, tycie drzwiczki, i wciąż od nowa iść przez kurz. Teraz nie trzeba już martwić się o niego.
Paweł Głowacki