Na końcu upiornego opowiadania "Szynel" nic nie zostaje z kancelisty Akakiusza Akakiuszowicza, bo ten nie wie już, czy znajduje się na środku ulicy czy w środku zdania.
W.G.Sebald "Le promeneur solitaire"
Wiele dni później, stojąc przed obrazem ukazującym psa w łaty i rudowłosą kobietę patrzącą na portret jej własnych bucików, W.G.Sebald miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, gdy w trakcie lektury „Marii dos Prazeres” Gabriela Garcii Marqueza poczuł nagle wyraźny zapach mansardy Marii. Kilka dalszych zdań starczyło, by uświadomił sobie, że to, na co patrzy Maria, on widzi tak samo dokładnie, że wszystkie dźwięki słyszy na żywo, że może dotykać wszystkie rzeczy świata zmyślonego. Było tak, jakby nie czytał, tylko wszedł w fikcję i stanął obok Marii, 76-letniej mulatki z Manaus, od pół wieku kurwy o żółtych oczach kobry królewskiej, której w tężejącej samotności towarzyszy już tylko wspomnienie snu, wieszczącego jej rychłą śmierć, i ukochany pudel Noi, którego dzień po dniu uczy drogi wiodącej z mieszkania w barcelońskiej dzielnicy Gracia, na cmentarz Montjuic – z jasności w ciemność, z dnia w noc, stąd tam - oraz jak się ma wzruszać u celu. A może było odwrotnie - może to zdania Marqueza nabrały nagle sensualności świata, w którym Sebald wodził po nich wzrokiem z lewej na prawą?
Jakkolwiek się stało, w którąkolwiek stronę zadziałała magia narracji – tamtego dalekiego popołudnia lektury Sebald jest oto przy Marii dos Prazeres, kiedy Noi zdaje test samodzielnej podróży, wiodącej z ogromnego miasta żywych do rozległego miasta umarłych. Nie tylko Maria, on również widzi przez okno mansardy, jak Noi rusza ocienioną stroną ulicy i oddala się truchcikiem, ze ściśniętym i smutnym zadeczkiem pod trzęsącym się ogonkiem, po czym znika za rogiem. Później, jadąc z Marią miejskim autobusem, dostrzega go pośród czeredy niedzielnej dzieciarni, jak daleki i poważny czeka na zmianę świateł przy przejściu dla pieszych na Paseo de Gracia, albo w środku akapitu Marqueza, to bez różnicy. I nie odrywając wzroku od czekającego na zieleń pudelka, sekundę po Marii powtarza Sebald jej westchnienie, wypełniając autobus tajemnicą mrącego echa: „Mój Boże! Jaki on samotny!”. A w finale wyprawy siada obok niej na jeszcze gołej płycie jej grobu i cierpliwie czeka w ostrym słońcu. Noi zjawia się na Montjuic tuż po piątej, dwanaście minut przed czasem, zaśliniony ze zmęczenia i z gorąca, lecz z triumfującą miną zadowolonego z siebie dziecka. Zuch! Przysiada w trawie tuż przy grobie, prawą łapkę opiera na kamiennej płycie, lekko pochyla łebek i wzdycha niczym Maria w autobusie, lecz bez słów. Mija sekunda? Mija wieczność? Przez chwilę to jest to samo. I naraz płyną po włochatym pyszczku Noiego drobne łzy. Maria dos Prazeres jest ocalona. Już wie, że kiedy w Boże Narodzenie proroczy sen się ziści – dzielny Noi będzie pamiętliwą podróż powtarzał w każde niedzielne popołudnie. Już opuścił Marię ostatni z jej najwierniejszych strachów - lęk, że nikt na tym świecie nigdy nie zapłacze nad jej grobem. Być może wtedy właśnie Sebald powiedział sobie, że pisanie to wciąż podejmowana walka przeciwko sztuce zapominania, przynależnej do życia, podobnie jak melancholia należy do śmierci. I dorzucił jeszcze to pocieszenie: opis nieszczęścia zawiera w sobie możliwość jego przezwyciężenia.
Gdy wiele dni, albo nawet, co wybrałby Marquez, wiele lat później patrzył Sebald na stworzony przez Jana Petera Trippa portret łaciatego psa i rudowłosej kobiety, przyglądającej się portretowi własnych bucików, z których na stopach ostał się jeden, lewy – przypomniał sobie samotną podróż Noiego przez ogromne miasto żywych, wędrówkę prawie w zaświaty, eskapadę w ostatecznym rachunku uspokajającą ten świat, podróż skazaną na powtarzanie tak długo, jak długo trwać będzie Noi, to znaczy narracja, to znaczy czytanie. Przypomniał sobie Sebald dalekie popołudnie ostatecznego egzaminu ukochanego pudelka Marii dos Prazeres i poczuł, że aby uchwycić sedno obrazu Trippa – łaciaty, olejny piesek musi ruszyć w podróż godną podróży Noiego. Musi, gdyż w przeciwnym razie niepokój obrazu, niepokój zamyślenia rudowłosej pani i niepokój dziwacznego, archaicznego trepka czy sandała, leżącego tuż przed patrzącym na nas z obrazu łaciatym pieskiem – nie znikną. Wyprawia więc Sebald pieska w drogę. W finale eseju „Jak dzień i noc” – pisze mu podróż daleką, karkołomną, choć w niewielu słowach. W zaledwie kilku zdaniach – lecz podróż prawie w zaświaty.
I biegnie olejny piesek, jak zwie go Sebald – depozytariusz tajemnicy. Truchta w przeszłość daleką. Powiada Sebald, że podróżnik ten z łatwością przebiega ponad otchłaniami czasu, bo wieki, epoki świata, lata, niczym się dla niego nie różnią, czas nie działa, przepaście między datami znikają. Po grzbietach liter Sebalda sunie więc piesek wprost do XV. stulecia, albo do londyńskiej National Gallery, pod wiszący tam, przez Jana van Eycka namalowany w roku 1434 ślubny portret Giovanniego Arnolfiniego i Giovanny Cenami. A teraz – hap! Jedno błyskawiczne, celne kłapnięcie pyskiem – i łaciaty piesek wraca do wieku XX., jak Noi - z triumfującą miną zadowolonego z siebie dziecka. Wraca, trzymając w zębach cenną zdobycz. Po czym, znowu wewnątrz obrazu, upuszcza zdobycz i zamiera dokładnie tak, jak namalował go Tripp. Koniec podróży. Łaciaty znów jest nieruchomy, niczym ów pod nogami małżonków domalowany przez van Eycka kudłaty piesek, chyba podobny do Noiego, kudłaty piesek, co całkiem jak zapłakany Noi na Marię – zawsze w jednej i tej samej chwili patrzy z głębi obrazu na wiek XV., na wiek nasz i na każdy inny czas. A obok kudłatego pieska, w lewym rogu dzieła van Eycka – leżą porzucone trepki albo drewniane sandały... Tak, koniec podróży. Jeszcze tylko niech wybrzmią ostatnie Sebalda zdania o spojrzeniu łaciatego, zamarłym nad drewnianym sandałem. „Jego lewe oko (udomowione) kieruje się z uwagą na nas; prawe (nieoswojone) ma w sobie odrobinę mniej światła, wydaje się nieobecne i obce. A jednak czujemy, że właśnie to zacienione oko widzi nas na wylot”.
Z Sebaldem i „Marią dos Prazeres” Marqueza być może było tak, lecz przecież nie musiało. Nieważne. I Sebalda decyzja o wysłaniu łaciatego pieska Trippa na dno, na jedno z den pamięci ludzi, prawie na tamten brzeg, po rekwizyt, po cytat, po zawieszający działanie czasu artefakt – decyzja ta zapewne nie potrzebowała żadnego impulsu z zewnątrz, choć kto wie... Ale to też bez znaczenia. Naprawdę istotny jest ów piesek. Piesek narracji Sebalda, jego zawrotne wędrowanie, rozpisane na kilka tomów niebywałej prozy. Te pieska finezyjne spacery po bibliotekach, cytatach, cudzych zdaniach, słowach, istnieniach; po wieczności ruin, urn, resztek, odprysków, wszelkich śladów najlichszych; wreszcie po blaknących kawałkach wielu wspomnień, nieuchronnie skłamanych – a później tkanie z tych niezliczonych zdobyczy płacht fantastycznie chłodnej narracji, palimpsestycznych gobelinów prozy osobnej, doskonale taktownej, akapitów - kto tak pięknie rzekł? - które zasuwają się nad nami wolno niczym matowe wieka... No proszę! Teraz piesek wędruje do Rzymu sprzed wieków!
Istnieje niepokój tysięcy XVIII-wiecznych, portretujących kruszenie wiecznego miasta, grafik Piranesiego. Do dziś widać, jak po dnie gigantycznych, sędziwych ruin, stworzonych z milionów nieomylnie rytych kresek, ruin pogardliwie zobojętniałych na czas, snują się tycie figurki, trochę człekokształtne, trochę ptasie, istne łątki jednodniówki, pokornie czekające na koniec dnia. Maria dos Prazeres? Małżeństwo Arnolfinich? Rudowłosa zapatrzona w buciki? Także inni, ktokolwiek. Jak wiele grafik Piranesiego napisał Sebald? Ile stronic Sebalda wyrył w miedzi Piranesi? Czy pośród tych czarno-białych kartonów znajdzie się echo fragmentu z „Pierścieni Saturna”, w którym piesek narracji Sebalda zwiedza gigantyczny, z wolna obracający się w kamiennego trupa, bajkowy pałac zwany Somerleyton, wewnątrz którego człowiek nie wie, w jakim dziesięcio- czy stuleciu się znajduje, bo nałożyło się tu na siebie naraz wiele czasów? I w jaką pajęczynę kresek Piranesi obrócił, o ile obrócił, to powoli przesuwające się, matowe zdanie? „Przygnębiło mnie, kiedy zwiedziwszy dom od wewnątrz, wyszedłem znów na dwór, by obejrzeć w jednej z wolier, przeważnie już pustych, samotną chińską przepiórkę, która – najwyraźniej w stanie demencji – biegała bez ustanku wzdłuż prawej ściany klatki i za każdym razem, gdy już miała zawrócić, potrząsała głową, jak gdyby nie pojmując, jakim sposobem znalazła się w tej beznadziejnej sytuacji”?
Tak, niedawno, w 22. rocznicę śmierci Sebalda, piesek ruszył w podróż do Rzymu roku 1757. Ciągnął siedzącego w fotelu na kółkach Szymona Kuśmidra, który swym omroczonym nikotyną barytonem ongiś czytał w radiowej Dwójce fragmenty „Pierścieni Saturna”. Przed pracownią Piranesiego przy via Felice (dzisiejsza via Sistina) stanęli punktualnie. Gospodarz usadził Kuśmidra pod oknem i poprosił o głośną lekturę „Pierścieni Saturna”. Nie całość, nie, drogi aktorze, skądże! Wystarczy mi melancholia akapitów z Somerleyton! Słuchał zachwycony, co kilka zdań szkicując na kartkach mętne kształty. A dalej znów tylko zasłuchanie. I wcale go nie zdziwiło, gdy po słowach „wzdłuż prawej ściany klatki” Kuśmider przerwał nagle i do podróżnego pieska, co pod jego nogami bawił się z chińską przepiórką, krzyknął: „Noi, przestań, bo ją połamiesz!”.
Paweł Głowacki