Człowiek w jasnym prochowcu

Ostatnia aktualizacja: 06.01.2024 15:00
„Kosmosu” Englerta dobrze jest słuchać, patrząc na zdjęcie Susanny Fels. Ono staje się wtedy czyste. Ostatnia bajka Gombrowicza ściera z biało-czarnego prostokąta wszelkie konteksty. Zostaje pestka.
Witold Gombrowicz
Witold GombrowiczFoto: PAP/De Agostini/World Illustrated/Photoshot

Człowiek postanawia wymalować świat. Przez lata będzie zaludniał przestrzeń obrazami prowincji, królestw, gór, zatok, okrętów, wysp, ryb, pokoi, instrumentów, gwiazd, koni i ludzi. Na chwilę przed śmiercią odkryje, że ów cierpliwy labirynt linii jest podobizną jego własnej twarzy.

Jorge Luis Borges „Twórca”


Ostatnie, co popołudniem 17 maja roku 1964 Susanna Fels zrobiła dla Witolda Gombrowicza, było jego zdjęcie na lotnisku Tegel w Berlinie. Pożegnalny portret. Wcześniej pomogła domknąć sprawy: bilet, taksówka na godzinę, urzędowe pisma, telefony, porządki w mieszkaniu na ostatnim piętrze bloku przy Bartningallee 11, w końcu - pakowanie. Wpierw walizka nowa, czerwona, którą Gombrowicz sprawił sobie w Buenos Aires na powrotną podróż do Europy, następnie stara, wierna, prostopadłościan pamięci, z którym we wrześniu 1939 wsiadł na pokład Chrobrego, a później, przez lat ponad dwadzieścia, szedł labiryntem kolosalnego miasta nad La Platą, wieloma drogami Argentyny i także poza jej granice, aż do Piriápolis na urugwajskim wybrzeżu, gdzie z początkiem roku 1963 próbuje ukończyć opowieść ostatnią, fundamentalny, od lat 12 (albo od zarania) układany „Kosmos”. Być może enty raz wsłuchuje się w zawrotne pierwsze takty, w to bezlitosne kapanie słów, odczuć i widoków, jak ktoś później powie - w wodospad języka. „Pot, idzie Fuks, ja za nim, nogawki, obcasy, piach, wleczemy się, wleczemy, ziemia…” I niżej, o wiele niżej: „Idziemy więc, nogawki… droga… patrzę w dół, ziemia i piasek… raz, dwa, raz, dwa… śpik w oczach niewyspanych… i nic prócz kroczenia tego oddolnego…” Wreszcie koda wodospadu, jednego z wielu wodospadów „Kosmosu”, chwila wytchnienia, marne pocieszenie: „- Wypoczniemy? – Daleko jeszcze? – Niedaleko”.

Czy kiedy Fels się krząta - on siada przy biurku, tyłem do zasłoniętego od roku okna na wschód, i notuje w „Kronosie” bezradność: „Już nic nie wiem, co kiedy było”? Wszystko spakowane. Ona jeszcze da mu w prezencie lornetkę, on jej koc i złoty zegarek. Dalej – taksówka, lotnisko, bagaże nadane, ostatnie uściski, już czas, trzeba iść. Rusza. Wtedy Fels robi mu pożegnalne zdjęcie. Widać Gombrowicza od tyłu. Jasny prochowiec, długi, za kolana, w prawej ręce kapelusz, jedna noga lekko uniesiona. Po jego lewej, krok przed nim – pilot, kapitan w czarnym mundurze i czapce z daszkiem. Idą… Raz, dwa, raz dwa… Złapani przez migawkę aparatu Fels przy którymś „raz” lub którymś „dwa” - ciągle idą do samolotu, także dziś, teraz, gdy radio włączone i słychać, wyraźnie słychać: „Pot, idzie Fuks, ja za nim, nogawki, obcasy… wleczemy się, wleczemy, ziemia… ta droga, ten marsz, skąd, jak, długo by gadać…”

Od wtorku Jan Englert czyta w radiowej Dwójce „Kosmos”. Rok 2024 - rokiem Witolda Gombrowicza. Poza tym – 120. rocznica jego urodzin i 55. śmierci nadejdą. Dobrze, że wybrzmiewa „Kosmos”. Nawet ulga. Mało jest Polski w tej powieści, zgoła nic, pozory tylko. Owszem: Zakopane, Krupówki, Dolina Kościeliska, jakiś daleki cień Warszawy – istnieje to, lecz w trzecim, czwartym rzędzie. I żadnej nie ma „synczyzny” ani „ojczyzny”, żadnych fundamentalnych porachunków z mentalnością Polaka-szaraka, z pretensjonalnym bogoojczyźnianym patriotyzmem naszym, z wadami odwiecznymi nadwiślańskimi, z gębami polskimi, z groteskowym uściskiem formy polskiej, z kurczowym hołubieniem rytuałów bez mała piastowskich, itd., itp. Słowem – nie ma szans żadnych ni nadziei, by na kanwie „Kosmosu” wskrzeszać szkolny zestaw dyżurnych sztanc gombrowiczowskich, bezmyślnie klepanych przez uczniowski ludek, gdy tylko brzdęknie na lekcji hasło „Gombrowicz – życie i twórczość”.

„Kosmos” to sprawa osobista. Sprawa „Ja”, nie „My, Wy, Oni”. Sprawa pierwszej osoby liczby pojedynczej, osoby próbującej w gęstym niby chruśniak i bezkresnym chaosie świata wytyczyć ścieżynę sensu, choćby najlichszą, nawet tylko pozorną, złudną, ale przecież jednak ścieżynę. Fiasko to coś więcej niż Nic. Wkraczając w „Kosmos” – wstępuje się na schody wiodące na dno, gdzie nic już nie ważą żadne konteksty, tła i inne uwikłania historyczno-społeczno-polityczne. „Ta powieść jest o samym stwarzaniu się tej historii – powiada Gombrowicz – o stwarzaniu się rzeczywistości, o tym, jak ona niezdarnie, kulawo, rodzi się ze skojarzeń naszych”. Ze skojarzeń przemienionych w zdania, czyli w formę, w porządek, w jakiś porządek, jakąś pewność, spokój jakiś. „Kosmos” to bajka o pisaniu „Kosmosu”, o próbie napisania „Kosmosu”. Więcej – to bajka o pisaniu w ogóle, o nieuchronnej bezsilności pisania. A jeśli układanie zdań, jak w przypadku Gombrowicza, jest losem – „Kosmos” obraca się w bajkę o nieuchronnej bezsilności życia.

„Świat był doprawdy rodzajem parawanu i nie udzielał się inaczej jak tylko przekazując mnie wciąż dalej”, powiada bohater, który nosi imię Gombrowicza. I dalej: „Rzeczy bawiły się mną w piłkę!”. I jeszcze: „Wypoczywasz w jasnym dniu, pośród rzeczy zwykłych, codziennych, z którymi się znasz od dzieciństwa, trawka, krzaki, pies (albo kot), krzesło, ale tylko póki nie pojmiesz, że każdy przedmiot jest armią olbrzymią, chmarą niewyczerpaną”. I doszeptuje sobie własną bezradność: „Człowiek trochę piasku weźmie na dłoń a już gubi się bez ratunku w kupie nieobjętej, nieogarnionej, niezmierzonej, niezliczonej… gdzie mnie tam do odkrycia wszystkich związków… co można wiedzieć, nic nie można wiedzieć, nic nie wiadomo… odejdę i zostawię. Ale nie ruszałem się…”. Witold zostaje, bo jednak trzeba pisać, wytyczać ścieżyny, trzeba się ratować. Tak, zostaje, póki co nie rezygnuje z marszu swojego przez gąszcz i marszu zdań własnych przez nieogarniony zgiełk. Zostaje, bo fiasko to więcej niż Nic. Zostaje, mimo że zna potworną odpowiedź na stare pytania: „Przytłaczająca obfitość powiązań, skojarzeń… Ileż zdań można utworzyć z dwudziestu czterech liter alfabetu? Ileż znaczeń można wyprowadzić z setek chwastów, grudek i innych drobiazgów? Z desek budki, z muru, też tryskał bezlik i nawał”. I zostaje mimo swej bezsilności. Mimo? Nie. Zostaje dla swojej bezsilności, żeby się powtórzyła w kolejnych akapitach, na następnych stronach „Kosmosu”.

Przegraj, namawiał Samuel Beckett. Śmiało przegraj, bo tym razem przegrasz lepiej, gdyż przegrasz kolejny raz, a przegranie kolejny raz, możliwość przegrania kolejny raz, znaczy, że to jeszcze nie koniec. Więc zostaje Witold. I wyznaje sobie sedno „Kosmosu” i kosmosu, zwanego życiem, i pisania, co bywa losem: „Nie potrafię tego opowiedzieć… tej historii… ponieważ opowiadam ex post. Strzałka na przykład…” Strzałka w trakcie kolacji, ot, detal, jeden z niezliczonych detali, składających się na tamtą chwilę, na tamto brzęczenie roju. Ale dziś, ex post, właśnie strzałkę wyróżnia Witold w opowieści swojej. Z miliona detali - dlaczego akurat strzałkę? Istnieją ciemniejsze pytania. Witold nie waha się dotknąć istoty literatury: „A jak opowiadać nie ex post? Czy więc nic nigdy nie może zostać naprawdę wyrażone, oddane w swoim stawaniu się anonimowym, nikt nigdy nie zdoła oddać bełkotu rodzącej się chwili, jak to jest, że urodzeni z chaosu, nie możemy nigdy z nim się zetknąć, zaledwie spojrzymy, a już pod naszym spojrzeniem rodzi się porządek… i kształt…” Tak, rodzi się porządek i kształt, lecz po to, by po chwili znów obrócić się w nieskończoność bezładnie buczącego ula. To pulsowanie nie ustaje - nieskończoność świata nie przestaje upokarzać skończoności zdań. W finale „Kosmosu” Witold wprawdzie się podda, lecz pulsowanie przecież wróci niebawem i gra zacznie się od nowa. Choćby od ostatniego słowa ostatniego zdania Witolda. „Dziś na obiad była potrawka z kury”.

„Kosmosu” Englerta dobrze jest słuchać, patrząc na zdjęcie Susanny Fels. Ono staje się wtedy czyste. Ostatnia bajka Gombrowicza ściera z biało-czarnego prostokąta wszelkie konteksty. Zostaje pestka. Fotografia zmienia się w znak, figurę, zamarłą przypowieść, refren, lecz refren nie tylko tego jednego istnienia. Berlin? Jaki Berlin?! Gdzie go widzisz? A w dole, pod stopami idących – to płyta lotniska, konkretnego lotniska, w konkretnej chwili? Rzeczywiście? A niby co pozwala tak sądzić? Nie widać samolotu, ani żadnych zabudowań, ani nawet latawca. Czapka z daszkiem to za mało, by pan po lewej był pilotem, kapitanem samolotu, to nawet zbyt mało, by zwać go Fuksem. I same plecy to także zbyt mało, by mieć pewność, że wędrowiec po prawej jest tym, który właśnie rusza w drogę do miłego miasteczka na Lazurowym Wybrzeżu, by tam przez lat pięć zamierać, w lżejszych dla płyciejącego oddechu chwilach, nieludzko gęstych od detali chwilach, przyglądając się kilku zamkniętym między okładkami genialnym porażkom swoim, na czele, a raczej na końcu z „Kosmosem”, i od czasu do czasu sięgając po pióro, aby, rozpocząwszy od byle słówka, choćby od „kury” - przegrać kolejny raz.

Englert czyta „Kosmos” – człowiek w jasnym prochowcu wędruje bez ruchu, na zawsze widać jego plecy i uniesioną prawą stopę. Chłód, kroki, z lewej czarny przewodnik w czapce z daszkiem, człowiek w jasnym prochowcu tuż za nim… raz, dwa, raz, dwa… pokornie, z kapeluszem w dłoni… idzie, obcasy, płaska ziemia… idzie niespiesznie… raz, dwa, raz, dwa… idzie przez szarość… za nim – wszystko… wie, co kiedy było?... przed nim – pozioma, cienka linia w odcieniu zmierzchu… daleko jeszcze?... niedaleko…

To już wszystko. Zdjęcie, pestka. Bardzo stary widok, powtarzający się od zawsze. Nie ma więcej.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki