Znałem też chilijskiego psa zabitego przez niestrawność, do jakiej doprowadzili go „Bracia Karamazow”, gdy pewnego popołudnia zeżarł ich stronice w ataku furii.
Carlos María Domínguez „Dom z papieru”
Gdyby po ostatniej kropce kazano mu złapać prawą stopą lewe ucho – roześmiałby się litościwie, z drobną domieszką pogardy. Co?! Jemu - który po lekturze utworu Marii Magdaleny Ożarowskiej „Hakowanie patriarchatu. Postcyberfeminizm w twórczości Florentiny Holzinger” nawet najcudaczniejsze numery tysiąca cyrków świata miał w sterczącym mu w miejscu nosa małym palcu lewej dłoni - taki banał gimnastyczny proponować?! Ów niewielki, kilkunastostronicowy, w „Didaskaliach. Gazecie teatralnej” (2023, nr 177) drukowany utwór czytał trzy tygodnie, sześć godzin, pięć minut i dwanaście sekund, bez snu, bez jedzenia i picia, czytał go wiele, wiele razy, po czym stać go już było na wszystko, zwłaszcza w teatrze – a tu taki brak szacunku, tak głęboko upokarzający afront! Stopą za ucho się łapać! Też coś! Dziecinada! Dajcie spokój! Żałosne!
Jest aktorem o długich, bardzo długich włosach. Otrzymał propozycję życia - zagrać Hamleta. Chciał się do roli przygotować najlepiej jak mógł, ściśle profesjonalnie, dogłębnie - sięgnął więc po „Didaskalia”. Mądry gest! Przecież „Didaskalia” to pismo dla polskich artystów teatru fundamentalne, najpoważniejsze, skrajnie fachowe. Wyznacza właściwe kierunki estetyczne, trzyma w ryzach trendy społeczno-polityczne, ostatecznie weryfikuje jakości, prawomocnie oddziela sceniczne ziarno nowoczesności od konserwatywnych plew. Słowem – wyrocznia delficka. Wyrocznia także, może nawet przede wszystkim, w sferze semantyki teatralnej i sferze stylu mówienia o teatrze, zwłaszcza zaś - w teatrze. Wpływ „Didaskaliów” jest niespotykanie mocny, co w trakcie lektury utworu Ożarowskiej aktor poczuł już w prologu.
Oto przy słowach „ciało hybrydyczne” oraz przy frazie „w sztukach performatywnych nie korzysta się z myśli posthumanizmu krytycznego”, prawy łokieć przyszłego księcia zaczął kwiczeć. Zdumiewające, owszem, lecz jednak był to tylko dźwięk, dziwny, bo dziwny, lecz dźwięk. Prawdziwy przełom w ciele aktora, przełom, który zapoczątkował długą serię setek przepoczwarzeń, nastąpił przy czytaniu fraz o pewnym filmie, który wedle Ożarowskiej jest „przełomowym momentem dla feminizmu postludzkiego”, a jest momentem właśnie takim, gdyż „opowiada o kobiecie, która, na skutek stosunku seksualnego z samochodem, zachodzi w cyborgiczną ciążę”. I wtedy prawa ręka aktora zgięła się w łokciu, lecz nie tak, jak Bóg przykazał, a odwrotnie, w drugą stronę - tak, że aktor mógł się swobodnie drapnąć w prawą łopatkę, lecz nie od przodu, a od strony pleców, jak nigdy wcześniej. Po czym, przy słowach „striptiz hydrauliczny” oraz „strategia subwersywno-hakująca”, odnalazł swą lewą rzepkę kolanową na prawym policzku. I tak zaczęła się przemiana, co zawstydziła samego Franza Kafkę. Za dotknięciem czarodziejskiego stylu Ożarowskiej aktor powoli stawał się aktorem na czasie, artystą, który może wszystko, gdyż jest wszystkim.
„Przenikanie idei postcyberfeministycznych do sztuk performatywnych, a nawet do mainstreamu” – ta myśl Ożarowskiej przeniosła prawą stopę w miejsce prawej dłoni, ta zaś wylądowała na ciemieniu i bohatersko pokazywała sufitowi figę z makiem. „Hydrofeminizm” skłonił brwi do ułożenia się na lewym policzku – utworzyły krzyż maltański. Na hasło „abiektalne aktywności związane z wydzielinami ciała” klejnoty rodzinne aktora, pierwszy raz w życiu samodzielnie uporawszy się z zamkiem błyskawicznym spodni, przefrunęły pod lewą pachę, zaś „gloryfikacja abiektalizacji” skłoniła prawą goleń do zamienienia się miejscami z brodą całą we wczorajszym zaroście. A kiedy pośladki, przyjąwszy położenie poziome, zastąpiły wargi, wargi zaś pośladki - ta zamiana miejsc okazała się tak malownicza i zabawna, że dziś już nie jest ważne, czy stało się to dzięki stylistycznej mocy „czarnego cyberfeminizmu”, „arabskiego cyberfeminizmu”, „afrofuturyzmu”, czy też za sprawą tajemniczego uroku „transhackfeminizmu” wspartego na „hackfeministas”. Gdy natomiast okazało się, że w rozumieniu Pierwszej Międzynarodówki Cyberfeministycznej w Kassel „cyberfeminizm to system hakowania kodu genderowego” – język przyszłego Księcia ześlizgnął się aż na lewą piętę i nie mając gdzie się schować – sechł, biedak, na wiór. Następnie aktor trafił na wiersz, przytoczony przez Ożarowską z „Cyberfeministycznego manifestu na XXI wiek”. „Jesteśmy pizdą przyszłości/ jesteśmy nowoczesną pizdą/ nowoczesnym antyrozumem/ bezgranicznym wyzwolonym bezlitosnym/ widzimy sztukę naszą pizdą/ tworzymy sztukę naszą pizdą/ łechtaczka jest bezpośrednim tunelem do matrixa”. Po wchłonięciu tego odrobinę niedokładnego sonetu aktorowi coś podpowiedziało, że tradycyjny, konserwatywny sposób widzenia świata, jest na dłuższą metę nie do utrzymania. I faktycznie! Oto uszy jego naraz zamrugały zalotnie, gdyż już nie były to uszy a oczy, uszy natomiast wylądowały w pustych oczodołach, w związku z czym dalszą część utworu Ożarowskiej aktor czytał, rzekłbym, naprzemiennie, zwracając w stronę druku raz lewą stroną głowy, raz prawą. Wyglądało to tak, jakby czaszką kręcił z niedowierzaniem. Było wręcz przeciwnie! Aktor nie tylko wierzył, on kluczowe słowa-zaklęcia, słowa-wytyczne, słowa-drogowskazy chłonął ciałem całym.
„Masturbacja rurą teleskopową od odkurzacza… mocno abiektalny ton… obieg reprodukcyjny… strategia subwersywna… wyruszając w symboliczną drogę ku technologicznej emancypacji w duchu postcyberfeministycznym… forma mikropartycypacji… hakowanie patriarchatu poprzez konstruowanie hybrydycznych, cyborgicznych tożsamości… farmakopornograficzny reżim… koncepcja technociał… matryca binarna… abolicjonistki genderu… przedmiot wytworzony na skutek reakcji wstrętu z obiektem granicznym lub fetyszem…” Wszystkie te językowe impulsy - istne perły nowoczesności, te i cała armia podobnych – przez trzy tygodnie, sześć godzin, pięć minut i dwanaście sekund przestawiały kości w aktorze, przepoczwarzały mu kręgosłup w sinusoidę czarodziejsko będącą zarazem hiperbolą, mieszały w mrocznym i wilgotnym świecie jego narządów wewnętrznych, żonglowały kawałkami ciała. Aż wreszcie, gdy w trakcie ostatniej lektury trafił na swą ulubioną „inspekcję cipek” – poczuł, że jest gotów. Dokończył czytanie, pochylił się znacznie, dyndającym w miejscu nosa małym palcem lewej dłoni podrapał się w grdykę osiadłą na prawym kolanie – i ruszył do teatru na pierwszą próbę.
Stanął przy krawędzi sceny i aby dostrzec siedzącego na widowni reżysera, obrócił się doń lewym profilem, a po sekundzie, w celu uzyskania pełnego oglądu, profilem prawym. Po czym, by słyszeć wyraźnie, znieruchomiał przodem do widowni i mocno wytrzeszczył uszy. Reżyser był zachwycony widokiem. Brawo!, zawołał. Właśnie o to mi chodziło! Jesteś tak intrygujący, mój kochany, że zaczniemy od górnego C! Od wielkiego monologu Hamleta! Dobrze? Zamieniam się w słuch!... Aktor obrócił się doń tyłem. Przy pomocy zębów, semantyczną mocą utworu Ożarowskiej przeniesionych na koniuszki jego bardzo długich włosów – opuścił spodnie do kolan, pochylił się i, mimo braku języka oraz zębów, dykcją perlistą, przepięknym barytonem, wyrecytował: „Być, albo nie być… Oto jest pytanie…” Stop!, krzyknął reżyser. Dobry jesteś, mój kochany, ale Szekspir nie jest na poziomie twych możliwości, widocznych z daleka! Wspomóżmy Szekspira, nadajmy monologowi sznyt aktualny! Zmieńmy staroć na taką nowoczesność: „Być-oto-nie-albo-pytanie-być-jest”!
I pochylił się aktor, i wygłosił świeżą wersję. I rzeczywiście – wszystko zaczęło do siebie pasować jak ulał. Pełna harmonia między widokiem a brzmieniem. Pytanie tylko, gdzie jest mózg? Ktoś wie?