Linia

Ostatnia aktualizacja: 27.01.2024 15:03
Has, Skarżyński, Uniechowski, Parker, Cortazar, tylu, tylu innych… Jeszcze kogo tak dotkliwie już nie ma? Ocalał onirycznie falujący na ekranie "Rękopis znaleziony w Saragossie". I coś małego. Drobiazg. Pamięć o jednym szklistym rytmie Skarżyńskiego. Dużo to, czy mało?
Fragment plakatu filmu Rękopis znaleziony w Saragossie Wojciecha Hasa
Fragment plakatu filmu "Rękopis znaleziony w Saragossie" Wojciecha HasaFoto: Mat. prasowe

Kołyska buja się nad otchłanią, a zdrowy rozum podpowiada, że nasze istnienie jest tylko wąską szczeliną światła między dwiema wiecznościami ciemności.

                                                                     Vladimir Nabokov "Pamięci, przemów"


     Jest nieubłagana. Pozioma niczym horyzont, lecz nie aż tak odległa. Przeciwnie - jest blisko, najbliżej, tuż-tuż, pod stopami, zlepia się z nimi. I spokojnie prowadzi je od ciemności początku, do ciemności końca. Na telewizyjnym ekranie, ledwie przez kilka minut trwa tylko jej śmieszny kawałek, lecz to śmieszne nic i tak wystarcza, by widać było życie. Ma grubość czubka grafitu jasnego ołówka w przeogromnych palcach jakiegoś demiurga, może Boga, który dla kaprysu, z nudów bądź dla zrealizowania niepojętego przez zwykłych śmiertelników planu, stwarza na niej ołówkiem, a raczej stwarza z niej – człowieczka. Po czym każe mu wędrować, rysując na jego drodze wiele przeszkód, przygód, spotkań, rzeczy. Zająca choćby, rower, kobietę, pisklę albo przepaść bez dna. Rysuje człowieczkowi pod nogami po prostu wszystko, co jest człowieczkowi pisane - los. Jedyne, co piechur zrobić może, to tylko pyskować na przeogromną, bez ustanku zjawiającą się na ekranie dłoń demiurga. Pyskuje więc, kłóci się, protestuje, nie godzi się na bycie bezwolnym nikim, nawet odmawia współpracy, po czym – znów rusza w drogę. Idzie dalej, w stronę kolejnego dnia, kolejnego odcinka filmu o nim, kolejnego spotkania z uzbrojoną jasnym ołówkiem przeogromną dłonią, która sama jest już demiurgiem. Wędruje człowieczek dalej, bo cóż innego mu pozostało? Mówiono nań Balum Balum, był bohaterem wieloodcinkowej, olśniewająco finezyjnej kreskówki Osvalda Cavandoliego „La Linea”, emitowanej w polskiej telewizji w latach 80. i 90. ubiegłego stulecia.

     Gdyby tak uspokoić cholerycznego człowieczka, jego kakofoniczne pyskowanie zmienić w ciszę ciepłego ironicznego uśmiechu, dodać spojrzeniu odcień dyskretnej melancholii i odziać jego postać wytwornym garniturem z malowniczą chustką w butonierce, a nade wszystko ozdobić dłoń człowieczka srebrnym pierścieniem, uzbroić ją tycim ołówkiem i pozwolić na kreślenie nad poziomą linią losu mrowia metaforycznych odpowiedzi na los – Balum Balum mógłby zwać się Jerzy Skarżyński. W tym roku linię Skarżyńskiego - tę dolną, zlepioną ze stopami - znaczą trzy okrągłe jubileusze. Zaczęła się ona równo 100 lat temu i trwała lat równo 80, by skończyć się, urwać, w styczniu roku 2004. Tuż po tym, gdy linia się zaczęła, rozpoczynając długi marsz podopiecznego, Skarżyński wziął w dziecięce palce ołówek i po kilku, może kilkudziesięciu próbach, 24 listopada roku 1931 stworzył swój pierwszy opublikowany sen na jawie, pierwszą odpowiedź, ulepioną z falujących linii – Beduina na wielbłądzie wędrującego skądś, dokądś, z ciemności, w ciemność. I tak już pozostało.

     „Mogłem nie robić nic innego niż rysować, malować”, wyzna wiele lat później. Owszem, nic więcej ponad udzielanie - głównie sobie, może tylko sobie - nigdy nie znużonych, zawsze falujących odpowiedzi. Odpowiedzi tysięcy rysunków czarno-białych i barwnych, odpowiedzi setek obrazów w różnych technikach, odpowiedzi wielu scenografii filmowych i teatralnych, odpowiedzi ilustracji książkowych, w końcu odpowiedzi komiksów. Lecz było coś jeszcze. „Pracuję przy muzyce – powiadał – jest częścią mojego życia. I choć nie mogę z tego żyć, chcę ją mieć pod ręką, więc jest obok jako sojusznik”. Muzyka więc, ale nie idiotyczna muzyka. Beethoven choćby, Schubert, Mozart, Penderecki – dźwiękowe odpowiedzi istotne. Ale przecież głównie – jazz. Czarodziejstwo nut kolebiących się, niespiesznie pulsujących. Senne przypływy i odpływy fraz jazzowych, choćby Charlie Parkera, podobne do sennych przypływów i odpływów rysowanych i malowanych linii Skarżyńskiego, których istnienie tak przecież bliskie było, tak bliskie wciąż jest, sennym przypływom i odpływom fraz Julia Cortazara, będących opowieściami tyleż o jazzie, co jazzem samym, jazzem języka. Jak na przykład w drobiazgu „Linie rąk”, w tych zaledwie czterech zdaniach, z których każde następne ma oddech coraz dłuższy, głębszy, coraz bardziej bezradny wobec nieuchronnego końca.

     „Z listu rzuconego na stół wypływa linia, która biegnie po sosnowej desce i schodzi po nodze stołu”. Tak Cortazar otwiera ów drobiazg, który, całkiem jak „La Linea” Cavandoliego, po niewielkich korektach mógłby stać się szkicem do portretu sedna sztuki Skarżyńskiego. Zatem – blat a za chwilę noga stołu. Dalej - linia idzie po parkiecie. Dalej – pokonuje ścianę i obraz Bouchera na ścianie, po czym przez sufit wychodzi na dach i piorunochronem ześlizguje się na ulicę. Dalej – autobus jadący do portu, nylonowa pończocha wysiadającej pasażerki, labirynt magazynów celnych, nabrzeże i dyskretne wejście ze szczurami na pokład. Dalej – korytarz z kabinami pierwszej klasy, więc i ta, w której smutny pan popija koniak i słucha syreny zapowiadającej ostatnie pożegnania. Wreszcie, w finałowych taktach czwartego zdania, które zarazem nie ocali i ocali, linia sunie po szwie spodni smutnego pana, następnie obok guzików kamizelki, „po czym ześlizguje się do łokcia i ostatnim wysiłkiem chroni się w prawej dłoni, która w tym samym momencie zaciska się na kolbie rewolweru”. Na powtórzenie dźwięku wystrzału czwarte zdanie nie ma serca. Koniec. Ocalała jedynie linia, co zaczęła się od litery „Z”. To dużo, czy mało?

     Kiedy indziej, w Krakowie, przy stoliku kawiarni „Warszawianka” na rogu Plant i Sławkowskiej, bladym świtem po nocy wielu barów linia dłoni Skarżyńskiego schodzi przez maczany w kawie pędzelek na serwetkę i układa się w pierwszą Skarżyńskiego odpowiedź na snute przez Antoniego Uniechowskiego streszczenie „Rękopisu znalezionego w Saragossie” Jana Potockiego. Trwa pierwsza połowa lat 60. ubiegłego wieku. Dalej – linia sunie do Wojciecha Jerzego Hasa, budząc jego zachwyt. Dalej – wspólne Hasa i Skarżyńskiego wakacje nad Jeziorem Rożnowskim, gdzie na setkach kartonów linia zmienia się w rysowane kadry filmowe. Dalej – w kolosalnym wrocławskim atelier i między wapiennymi skałkami Jury Krakowsko-Częstochowskiej linia nabiera sensualnej scenograficznej realności. Wreszcie Has po raz pierwszy krzyczy: „Uwaga! Kamera – start!” Mija trochę miesięcy i świat otrzymuje w roku 1965 filmową opowieść nie do zapomnienia, grę lustrzanych odbić, senne pulsowanie przypływów i odpływów, wobec którego więdły i więdną do dziś wszelkie epitety, przymiotniki i inne brokatowe laurki. Has, Skarżyński, Uniechowski, Parker, Cortazar, tylu, tylu innych… Jeszcze kogo tak dotkliwie już nie ma? Ocalał onirycznie falujący na ekranie „Rękopis znaleziony w Saragossie”. I coś małego. Drobiazg. Pamięć o jednym szklistym rytmie Skarżyńskiego. Dużo to, czy mało?

     „Strzelimy po pięćdziesiątce?”, pytał w „Dymie” nie raz i nie dwa. Odmowa byłaby żałosna. Gdy napitek się zjawiał, Jerzy podpalał papierosa i przez kilkanaście sekund stukał pierścieniem w szkło. Srebro stawiało w szronie na kieliszku kropki niczym nuty. Ilekroć wracam do tamtej gry Jerzego, słyszę to samo. Jak rzekłby Cortazar – słyszę królewskie wejście Charlie Parkera w „Lady, be good”.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton