Wszechmocny, widząc nas, którzy przyjdziemy, dźwigając pod pachą książki, zwróci się do św. Piotra i głosem jakby nieco podbarwionym zazdrością powie: „Tym nie potrzeba już żadnej nagrody. My nie możemy im dać niczego więcej. To są ci, którzy kochali czytanie”.
Virginia Woolf „Eseje wybrane”
Ostatnie tygrysy snów Jorge Luisa Borgesa są błękitnej barwy, głęboko błękitnej, wpadającej w czerń. Jak to tam, w opowiadaniu Borgesa, jest o nich napisane? Jak dawno temu raz pierwszy czytałem ten portret? „Jednakowe, niezwykle gładkie, okrągłe, o średnicy paru centymetrów. Regularny kształt nadawał im nieco nienaturalny wygląd, jakby żetonów do gry”. I dodaje Narrator, że istnieją wysoko nad małą wioszczyną leżącą daleko od brzegu Gangesu, że spoczywają nieruchomo w rozwidlających się i niezbyt głębokich szczelinach piaszczystego płaskowyżu, przez mieszkańców czczonego jak ziemia święta, na zboczach porośniętego brunatną dżunglą, która zdaje się magicznie plenić, nie zważając na spokój ludzkiej racjonalności. Tak, ostatnie tygrysy snów Borgesa są kamykami, jednak nie to niepokoi naprawdę. I nie to, że są nie do zliczenia. Rzeczywiście niepokoi fakt, iż nie da się ich porachować wcale nie z powodu ich nieludzkiej, acz zwyczajnej mnogości. Czy w ogóle zjawiłyby się na kartkach, czy zostałyby napisane, gdyby nie Rudyard Kipling, o którym Borges, Narrator, powiada, że z pewnością odnajdziemy u niego „tę zapadłą wioszczynę z mojej przygody, w jego książkach są bowiem całe Indie, a w pewnym sensie – cały świat”?
Wszystko to notuję na ostatnich, czystych stronach książki nie istniejącej, widmowej, która jeszcze długo nie powstanie, a raczej – która na pewno nigdy nie będzie ukończona, nie doczeka kropki pożegnalnej, na zawsze pozostając dziełem w toku, puchnącym aż do chwili, w której odejdzie ze świata ostatni czytelnik. Alberto Manguel skłania mnie do robienia notatek. Dopisuj, sugeruje, doklejaj, dopowiadaj, uzupełniaj sobą opowieść – sobą stwarzaj kolory, kształty, zapachy, smaki, myśli i lęki, póki co mgliście zainsynuowane słowami. W ostatnim akapicie finałowego rozdziału swojej „Historii czytania” (PIW, Warszawa 2023) - rozdziału „Dopiski na wyklejce”, projektującego przyszłą, przez kogoś innego stworzoną, potężniejszą i nieuchronną, ale nie ostateczną „Historię czytania” – Manguel mówi o tych koniecznych, czystych kartkach, pozostawionych dla fraz czytelnika. A czytelnik ów, w trakcie lektury przyszłej „Historii czytania” kimże innym się stanie, jeśli nie kolejnym jej bohaterem, czyli tym, kim jest teraz? Tak, szarym przybyszem się stanie, pozwalającym przyszłej „Historii czytania” przeistoczyć się w kolejną nową „Historię czytania”, od poprzedniej różną o to jedno szare istnienie, które dziś z pochyloną głową bezdźwięcznie zastygło nad „Historią czytania” Manguela. Niczym Borges – Manguel przeczytał prawie wszystko. W każdym razie - na pewno trzydzieści pięć tysięcy tomów, którymi zapełnił kamienną stodołę w swojej posiadłości na południu francuskiej Doliny Loary. Myślę, że pośród tych nieprzeliczonych stronic była i ta, co gościła wiersz Borgesa „Szczęście”, więc i trzy ostatnie jego wersy. „Nic dawnego pod słońcem./ Wszystko zdarza się po raz pierwszy, ale na modlę wieczności./ Ten, co mnie czyta, stwarza moje słowa”.
Powszechnej historii czytania, snującej się od diabli wiedzą jak dawna - może od zjawienia się na świecie ponad sześć tysięcy lat temu dwóch, w 1984 roku odkopanych w syryjskiej miejscowości Tell Brak, niewielkich glinianych tabliczek, okraszonych kropką i paroma kreskami – owej powszechnej i nieskończonej historii głów pochylonych nad znakami Manguel dopisał rozdział własny, liczącą ponad 450 stron i 22 części „Historię czytania”. W opowieściach tych, 22 esejach, chronologia nie gra żadnej roli a setki widm, setki cieni, co czytały we wszystkich przeszłych epokach, teraz, na stronach Manguela, gadają z sobą tak, jakby w jednej i tej samej chwili siedziały, niczym diabły, na czubku szpilki renesansowych prześmiewców św. Tomasza z Akwinu, dokazując. Cytaty, anegdoty, sentencje, krajobrazy, czasy, głównie zaś sensy – falują, przenikają się, wzajem pozdrawiają na podobieństwo owych kruchych świateł, co je w wierszu Zbigniewa Herberta i w realności mieszkańcy archipelagu na północnym Atlantyku zapalają w oknach o zmierzchu. I cytaty, anegdoty i reszta – mnoży się to cudownie na każdej stronie „Historii czytania”, drwiąc z naszego racjonalnego liczydła i rozsądnie jednokierunkowych zegarków. Pulsuje mrowie, pleni się ku obu krawędziom skali – raz mrowia jest więcej, raz mniej, po czym znów dużo, nawet ogrom, aby za chwilę nie zostało prawie nic…
Na przykład – strona 40. Trwa tutaj rok 1964. Manguel ma lat szesnaście, pracuje w księgarni Pygmalion, jednej z trzech w Buenos Aires, które sprzedają książki angielskie i niemieckie. Czyta od lat 12, przed nim całe życie pochylania głowy nad znakami. Pewnego dnia wszedł do księgarni Borges, cień już prawie zupełnie niewidomy, przyprowadzony przez prawie dziewięćdziesięcioletnią matkę. „Przesuwał ręka po półkach – notuje Manguel na pustej stronie nr 40, tylko jemu przeznaczonej w epilogu przyszłej, na zawsze nieskończonej historii czytania – jakby palcami mógł przeczytać tytuły”. Szuka podręczników do nauki staroangielskiego, coś kupuje, zamawia coś, lecz najistotniejsze wydarza się w finale. Ślepnący cień pyta Manguela o jego wieczory. On sam już nie może czytać, matkę zbyt szybko męczą litery, nieobecność zdań jest nie do zniesienia… „Zgodziłem się”, notuje Manguel.
Przez dwa lata był lektorem Borgesa. Rankami lub wieczorami, siedząc w fotelu pod sztychem Piranesiego ukazującym rzymskie ruiny, ich upór trwania, ich pamiętliwość, drwiącą z czasu – czytał twórcy „Ogrodu o rozwidlających się ścieżkach” stare opowieści, nieuchronnie dodając do nich odrobinę siebie. Pulsowały w saloniku frazy Kiplinga, Stevensona, Henry’ego Jamesa, encyklopedii Brockhausa, tylu innych, i liryki Marina falowały, i Banchsa, Szekspira, Miltona lub Heinego. Frazy pulsowały, wręcz pleniły się cudownie, nicując się wzajem, oświetlając fraza frazę, czasem nawet odnajdując kawałek siebie samej we frazie obcej, odległej, frazie z innej, wcześniejszej lub późniejszej epoki. Manguel notuje: „Poznawałem tekst, czytając go na głos, Borges zaś słuchem”. I dalej: „Tak jak inni czynią to wzrokiem – przebiegał stronicę, wyszukując słowo, zdanie czy akapit, które potwierdzały jakieś wspomnienie”. Potwierdzały jakieś wspomnienie, albo też – jak wieczorem tuż przed Bożym Narodzeniem, gdy rozbrzmiewała w saloniku opowieść Kiplinga „The Drums of the Fore and Aft” - kazały z siebie ulepić przyszły projekt pisarski. Oto tygrys, nawet więcej, gdyż widmo tygrysa, w czytanych przez Manguela zdaniach Kiplinga sennie i bezszelestnie przeszło tamtego wieczoru przez środek saloniku, rzucając długi, bardzo długi cień na podłogę, na ścianę i na czarno-biały portret uporczywej pamięci, wieki temu ryty w miedzi. Powróciło wtedy do Borgesa jego chłopięce zauroczenie tygrysem w zoo, zjawiły się podobizny tygrysa z kart Blake’a, zabrzęczała tygrysia sentencja Chestertona, w końcu przybył krwiożerczy Share Khan z „Ksiąg dżungli” i wszystkie tygrysy ze snów życia całego. I Borges już wiedział. Po czym minęło wiele, wiele czasu. Aż w końcu podyktował słowa: „Błękitne tygrysy”, tytuł jednego z czterech ostatnich jego opowiadań, czterech pożegnań.
Ostatnie tygrysy Borgesa to błękitne koty w snach Narratora i zarazem błękitne kamyki jego jawy, krążki jako żywo przypominające dwie gliniane tabliczki z Tell Brak, tylko trochę mniejsze. Kiedy Narrator bierze je w dłoń, czuje na skórze niby łaskotanie delikatne, jakieś mrowienie, dyskretne ciepło. Czy odczuwa to samo, gdy zdejmuje z półki powieść, tom wierszy lub baśń? Być może. Za to na pewno niebieskie tygrysy plenią się w sposób niepojęty, niczym brunatna dżungla. Zupełnie i bezlitośnie wymykają się racjonalnemu liczydłu Narratora, profesora Alexandra Craigie. Na jego oczach, w jego dłoni – cyrkowo mnożą się bądź znikają w niewyobrażalnie małym ułamku sekundy. Patrząc na jeden kamyk, momentalnie widzi się ich wiele, z czterdziestu – naraz zostaje w dłoni dziesięć lub ledwie dwa. „Nieprzyzwoity cud”, powiada przerażony Alexander. Po chwili dorzuca: „Jeżeli trzy dodać jeden równa się dwa lub czternaście, to rozum jest formą szaleństwa”. Czy podobnie mówi, podobnie czuje na skórze, gdy litery, słowa, zdania i akapity plenią się w trakcie czytania, rozpleniają się w jego głowie sensami, rozpinając je od mozaiki ułożonej z setek puzzli aż po jeden marniutki, tyci sens, usychający gdzieś z tyłu czaszki?
W finale zjawia się żebrak. Jest ślepy. Świta. Alexander nie ma monet. W zagłębienie wyciągniętej dłoni wrzuca błękitne kamyki. Wpadają bezszelestnie. I nie słychać kroków żebraka, gdy znika w jasności świtu. Alexander jeszcze nie wie, że nie jest ocalony.
Paweł Głowacki