Słuchanie labiryntów

Ostatnia aktualizacja: 03.02.2024 17:05
Trąbiąc, odlatuje w bok tak, jak Faulkner odlatuje w bok, pisząc. Albo jak Ruciński w najlepszych chwilach głośnej lektury. Albo jak uchatka w pogoni za śledziem, w słonym lesie niemo lamentujących wodorostów.
Missisipi
MissisipiFoto: shutterstock.com

On powie pierwszy, a wszyscy niech trzykrotnie powtórzą po nim werset: Panie, otwórz wargi moje, a usta moje będą głosić Twoją chwałę! Tak po otrzymaniu błogosławieństwa rozpocznie swoją służbę jako lektor.

 

Reguła św.Benedykta. Artykuł 38.

  

     W poniedziałek, przed 11.00, wnikliwie patrzyłem na fotografię aktora Modesta Rucińskiego, szukając podobieństw do uchatki kalifornijskiej. Nie najlepiej brzmi to zdanie, owszem. Na dodatek – nie jest prawdziwe, jeśli zatrzymać się na podstawowym sensie słowa „podobieństwo”. Jest fałszywe, bo przecież nie szło, dajmy na to, o tropienie na wardze Rucińskiego kiełków przyszłych majestatycznych wąsisk uchatki, nie chodziło o przypuszczenie, że idealnie pasowałoby mu czarne, gładkie, lśniące futro, szczelnie pokrywające twarz całą, szyję i resztę ciała, ani o to, że przypominające okrągłe wejścia do tycich jaskiń nozdrza uchatki wcale nie szpeciłyby oblicza aktora, oraz że kusząco by on wyglądał z jej cokolwiek cielęco wybałuszonymi oczętami koloru smoły, w końcu też nie o to szło, że gdyby na dolnym kle uchatki, wyrosłym Rucińskiemu wewnątrz rozwartych w uśmiechu gigantycznych, od uchatki przejętych ust, dyndałby Rucińskiemu spasiony śledź – to hohoho, niejeden Leonardo chwyciłby za pędzel, zapominając o „Damie z gronostajem”. Nie. W patrzeniu na zdjęcie aktora nie chodziło o tropy fizjonomiczne, o nadzieję na magiczną przemianę, godną sztuczki Franza Kafki, co Gregorowi Samsie kazał nocą zmienić się w robaka, albo, co lepsze, godną aktorskiego prestidigitatorstwa Roberta De Niro w filmie „Frankenstein”. Chodziło o podobieństwo, tak, lecz o podobieństwo głębsze, dosłownie głębsze. Ruciński miał oto na antenie Dwójki przeczytać za chwilę pierwszy fragment wydanej przez PIW powieści Williama Faulknera „Flagi pokrył kurz” w tłumaczeniu Macieja Płazy. Istniała szansa, że punkt 11.00 usłyszę w radiu to fantastyczne otwarcie – jedno zdanie, wijące się niespiesznie między tym a tamtym światem, od żywych do zmarłych i z powrotem, zdanie, które co każdy przecinek lekce sobie waży czas.

     „Staruszek Falls jak zwykle wprowadził Johna Sartorisa do pokoju, przeszedłszy trzy mile z okręgowej farmy dla ubogich, wniósł ducha zmarłego niczym zapach, czystą pylną woń swoich spłowiałych ogrodniczków, do pokoju, gdzie siedział syn zmarłego i gdzie oni dwaj, biedak i bankier, mieli przesiedzieć pół godziny w towarzystwie tego, który przekroczył śmierć, a potem wrócił”.

     Tak, było możliwe, że za minutę Ruciński przeczyta ów labirynt, więc w jego fotograficznym odbiciu szukałem podobieństw do oddechu uchatki kalifornijskiej. Właśnie to tropiłem z nadzieją, gdyż uchatce jeden łyk powietrza starcza na 15 minut swobodnego nurkowania, a dla pokonania przywołanego labiryntu i ogromnej reszty językowych labiryntów Faulknera, nasz poczciwy ludzki łyk powietrza to stanowczo za mało. Z naszym łykiem poczciwym można się doczołgać najwyżej do „spłowiałych ogrodniczków”. Lecz sednem sprawy wcale nie jest czas sam w sobie. Nie idzie o rekord. Przecież Chorwat Budimir Šobata na jednym wdechu wytrzymał pod wodą 24 minuty i 37 sekund, więc osiągi muszą budzić śmiech. Tak. Lecz spójrzcie na Šobatę i spójrzcie na uchatkę. On, nieruchomy niby człekokształtna kłoda, pod wodą – myślą nieobecny ani pod wodą, ani nad wodą, gdyż skupiony wyłącznie na tym, by się nie udusić, więc ściskający świat cały do rozmiarów własnych dzielnych płucek. On-lita mordęga, on-katorga, on-budząca litość męczarnia nieudanej śmierci. A ona? Nurkowanie niczym lot. Metafora nieważkości. Pod wodą nie dostrzega, że nie oddycha. Nie oddycha jak gdyby nigdy nic. Nie oddycha tak, jakby oddychała, więc lęk przed uduszeniem się nie istnieje. Bezdech jest pełnią jej życia, jej, która jawi się jako ciemny i miękki kawałek istnienia, przywodzący na myśl giętki pocisk, z cyrkową swobodą wirujący w labiryncie oceanicznej roślinności. A na końcu wirowania – z wytwornością baletmistrzyni złowiony śledź zawisa na kle, śledź niczym kropka w finale labiryntu otwierającego powieść „Flagi pokrył kurz”, kropka, po której nastaje odrobina ciszy. Po czym lektor nabiera kolejny głębinny wdech, aby na wydechu – zanurkować w kolejnym labiryncie słów.

     W poniedziałek o 11.00 Ruciński jednak nie zaczął tak jak Faulkner. Usłyszałem jedynie dziecinnie łatwy dla oddechu okruch ze strony 7. „- Simon już jest, pułkowniku – powiedział głosem wyzbytym wszelkiej intonacji”. Ale to nie szkodzi, zwłaszcza, że i tak w pewnym sensie było to nieuchronne, bo przecież nie sposób bez gigantycznych pominięć przeczytać na głos w pięciu dziesięciominutowych kawałkach 450 stron prozy gęstej niczym towot, ciepła smoła lub miód. Możliwa jest tylko lektura garści okruchów, przypominających krótkie rozbłyski, epifanie, powidoki, prędko gasnące echa. Nie wybrzmiał zatem pierwszy labirynt, wybrzmiał okruch ze strony 7. Ale to nie szkodzi, bo i tak musiał Ruciński za chwilę nurkować w innych labiryntach, w innych fragmentach tej Faulknera narracji, każącej myśleć o pulsującej nad realnym kawałkiem świata fatamorganie o miękkich, zamglonych krawędziach.

     Jeśli ktoś koniecznie chce poznać sens „Flag…”, ich treść, fabułę, przygody bohaterów – dostanie w odpowiedzi klasyczny zestaw haseł. Oto południe USA, rodzinne Faulknera ziemie wokół wijącej się Missisipi. Oto bolesna tradycja rasizmu, oto wiszące nad głowami traumy przegranej wojny domowej, oto portrety zwycięzców i pokonanych w kolosalnej walce o pieniądze, słowem – oto rozległa panorama społeczno-polityczna. Nie inaczej. Ale Faulkner był artystą. Był artystą zbyt potężnym, by nie wyczuwać marności pisarstwa jedynie portretującego rzeczywistość, pisarstwa klękającego przed światem i nad swoją wyciągniętą po jałmużnę dłonią szepcącego jękliwie: „Podaruj mi, świecie, choć kawałek siebie, a ja kawałek ów kropka w kropkę na kartce powtórzę, zmałpuję tak, że go, świecie, nie odróżnisz od oryginału!”. Faulkner wyznał, że skrawek jego ojczystej ziemi, wielkości pocztowego znaczka, zasługuje na wieczność, lecz pisząc da się ów skrawek w wieczności zadomowić jedynie wtedy, gdy poprowadzi się go ścieżką sublimującą rzeczywistość w apokryf. Dobrze wiedział, że każda prawda z życia wzięta musi znaleźć swoją fikcję, aby przetrwać i żeby w nią uwierzono. Powieść „Flagi pokrył kurz” jest fatamorganicznym apokryfem, pełnym zjaw, kłaków przeszłości i wiecznie krzywych klisz pamięci, apokryfem utkanym z fantastycznych językowych labiryntów, długich kładek przerzuconych nad czarną rzeką. Niech za przykład starczy to falowanie, to znów tylko jedno zdanie, które w powieści „Flagi pokrył kurz” tkwi niczym pestka w śliwce:

     „Nazajutrz rzeczywiście już nie żył, i odtąd, jak gdyby wcześniej tylko czekał, aż wyzwoli się z klekoczącej klatki tętna i tchnienia, utraciwszy wreszcie ciemiężące go ciało, mógł przekuć i przyoblec to, co z niego zostało, w zgubny pozór swojego marzenia; wreszcie mógł wyłaniać się, niczym bóstwo lub dżinn, z nudnawych wspomnień starego prostaczka lub z osmalonej fajki, z której dawno już ulotniła się nawet stęchła woń spalonego tytoniu”.

     Ruciński zanurkował w to, zszedł aż do śledzia kropki i - przeżył. Ale, co najciekawsze, przeżył wcale nie dlatego, że przejął od kalifornijskiej uchatki nieludzko głębinny oddech i nieludzko swobodne wstrzymywanie oddechu. A raczej – nie tylko dlatego. Przeżył, gdyż był w czytaniu zaskakująco chłodny. Chłodny, zimnawy nawet, u zarania dławiący w sobie każdą chęć rozwinięcia dla naszych uszu intonacyjnego baroku. Do fatamorganiczności apokryfów Faulknera nie dodawał fatamorganiczności własnej głośnej lektury. Nie rozmiękczał miękkiego, nie mglił mglistego, kolebiącego się – nie rozkolebywał. Chłód Rucińskiego przypomina łagodny chłód metalu trąbki. Chłód trąbki trochę melancholijnej, trochę nostalgicznej, trąbki, która się żegna. Puszczam „Litanię” Tomasza Stańki.

     Gdy rok w rok Stańko przyjeżdżał do Nowego Yorku na kilka miesięcy – mieszkał w swoim apartamencie na Manhattanie, tuż przy Central Parku, niedaleko mieszkania Milesa Davisa. Muzea, kluby jazzowe, od czasu, do czasu jakieś granie, jakieś nagraniowe studio. Lecz w godzinach najlepszych, bo samotnych – czytał sobie na głos prozę Faulknera w oryginale. „Kocham go”, mawiał. „Jego narracja jest taka piękna, taka jazzowa, jakby się trochę kiwała”. Dodawał, że labirynty „Światłości w sierpniu”, opowiadań, czy powieści „Absalomie, Absalomie…” – inspirują go. Przecież w ostatecznym rachunku on sam, kiedy gra, odlatuje sobie w bok. Trąbiąc, odlatuje w bok tak, jak Faulkner odlatuje w bok, pisząc. Albo jak Ruciński w najlepszych chwilach głośnej lektury. Albo jak uchatka w pogoni za śledziem, w słonym lesie niemo lamentujących wodorostów. Teraz Ruciński już nie czyta. Lecz to nie szkodzi. Stańko trąbi „Sleep Safe And Warm”. Tyle wystarcza. Faulkner słucha.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Pochylone głowy

Ostatnia aktualizacja: 21.01.2024 10:00
W finale zjawia się żebrak. Jest ślepy. Świta. Alexander nie ma monet. W zagłębienie wyciągniętej dłoni wrzuca błękitne kamyki. Wpadają bezszelestnie. I nie słychać kroków żebraka, gdy znika w jasności świtu. Alexander jeszcze nie wie, że nie jest ocalony.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Linia

Ostatnia aktualizacja: 27.01.2024 15:03
Has, Skarżyński, Uniechowski, Parker, Cortazar, tylu, tylu innych… Jeszcze kogo tak dotkliwie już nie ma? Ocalał onirycznie falujący na ekranie "Rękopis znaleziony w Saragossie". I coś małego. Drobiazg. Pamięć o jednym szklistym rytmie Skarżyńskiego. Dużo to, czy mało?
rozwiń zwiń