Sto tysięcy gości

Ostatnia aktualizacja: 10.02.2024 16:38
Nie ma linii. Nie ma nitki, na której ingrediencje sceniczne byłyby nanizane, tym samym ukazując nieuchronność kolejności swego bycia na nitce, nieodwołalność początku, środka i końca. Nie ma kierunku. Jest dreptanie w kółko.
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjneFoto: 80's Child/Shutterstock

     O czym to? Przekazana przez Teatr im. Juliusza Słowackiego informacja, dotycząca seansu Agaty Dudy-Gracz „Proszę Państwa, Wyspiański umiera”, wydaje się być wyczerpująca i przez to godna podziwu. Czytam: o bufonadzie to jest oraz o egoizmie, jeszcze o zazdrości i okrucieństwie, także o pysze, ale również o marzeniach, tudzież o miłości, dotkliwym krytykanctwie, rujnującej psychikę zazdrości i jej finansowym echu zwanym skąpstwem, w końcu o kłótliwości. Tak, informacja wydaje się wyczerpująca i godna podziwu, w istocie jednak, gdy człowiek już obejrzy dwugodzinny seans Dudy-Gracz, podziw wzbudzić musi – wzruszająca, wręcz pensjonarska skromność wspomnianej informacji.

     Oto na scenie umiera Stanisław Wyspiański. Ostatnia jego noc trwa, a raczej finałowa chwila, rozciągnięta na rzeczone dwie godziny bez przerwy. Czyli seans opowiada również o relatywizmie czasu. Do tego dochodzi kwestia relatywizmu przestrzeni, gdyż Duda-Gracz snuje opowieść na scenie oraz na widowni i w lożach, bez mała w teatrze całym, lecz zarazem wyznaje, że tak naprawdę miejscem akcji jest „głowodusza” czwartego wieszcza, żegnającego się z życiem. Dalej – dawno temu zmarła Matka głównego bohatera przybywa z wieczności, aby przeprowadzić syna w zaświaty, niczym Charon w spódnicy – przewieźć go na drugi brzeg Styksu (pomimo tego, że aktor grający Wyspiańskiego nie ma w ustach obola), co oczywiście przywołuje temat mitów greckich. Jeśli jednak zgodzimy się na zawartą w informacji sugestię, iż Matka to raczej Wergiliusz – do Charona, Styksu i rejsu na gapę dołącza Dante wraz z „Boską Komedią”, zaś do Grecji bardzo starej - Włochy nieco młodsze. Dalej – przez dwugodzinną chwilę schodzą się do „głowoduszy” wybitnego pół-trupa liczni goście, wręcz tłumy. Są to mniej lub bardziej znane Wyspiańskiemu postacie, ale też figury, których nie mógł poznać, gdyż już od lat nie żył, kiedy figury owe poznawały jego twórczość i nią nasiąkały aż do kości.

     Pukają więc do drzwi „głowoduszy” jacyś Studenci, zapewne malarstwa lub scenografii – co daje minuty o polskiej edukacji. Puka małżonka, pani Teofila Pytko, puka też ciotka Sienkiewiczowa – i oto kwitnie temat labiryntów rodzinnych. Teraz zjawia się kwestia teatru w ogóle oraz sztuki aktorskiej w szczególe, gdyż pukają aktorzy trzeciorzędni oraz pierwszorzędni, to znaczy Modrzejewska, Solski i Siemaszkowa, przychodzą i odgrywają swoje w sztukach Wyspiańskiego najświetniejsze kreacje. Dobija się przyjaciel Lucjan Rydel, zatem należy pomyśleć o trudnej przyjaźni. Przybywają koledzy po fachu, choćby Mehoffer i bodaj jeszcze sam Matejko, jest zatem coś do przemyślenia o kłopotliwych sprawach zawodowych. Zjawiają się nieszczęsne, bowiem stłamszone legendą ojca dzieci: Teodor, Mieciu, Stasio i Helenka, a wraz z nimi zjawia się temat ciężkiego losu potomków skazanych na nieuchronną przeciętność. I chyba jeszcze jacyś oficjele ówczesnego Krakowa się złażą, różnie do wielkości Wyspiańskiego nastawieni, czyli krótka lekcja o zawiści maluczkich się odbywa. No i przychodzą wielcy światowi malarze i artyści: choćby Rembrandt, Wit Stwosz i Malczewski, choć przybywają nie osobiście, gdyż w postaci, w formie własnych arcydzieł, które są na scenie tworzone, odtwarzane przez aktorów Dudy-Gracz. Jeśli się nie mylę – wyrasta kawałek ołtarza z Kościoła Mariackiego. Piękna i cudnie śpiewająca pani z kosą jest wprost przeniesiona z obrazu Malczewskiego ukazującego Śmierć. I na pewno można w pewnym momencie pooglądać sobie słynną „Lekcję anatomii doktora Tulpa", choć w nieco zmienionej wersji, gdyż w oryginale, o czym wiadomo powszechnie, trup rzezimieszka ma rozpłataną lewą rękę, a u Dudy-Gracz, jak to zgrabnie ujął jeden z oszołomionych spektaklem krytyków, rzezimieszek ma na wierzch wywalone stygnące flaki. Tą drogą otrzymujemy malowniczą notatkę sceniczną o obrazach i sztuce dawnych wieków, ale też coś na podobieństwo nie w encyklopedyczny, a przenośny sposób podanych informacji biograficznych o artystach, którzy przeszli do historii. W końcu pukają goście bliżsi naszym czasom, których wieszcz poznać nie mógł, lecz którzy jego poznali i rozwinęli jego artystyczne koncepcje w sztuce własnej. Pan Jerzy Grzegorzewski zatem puk puk, puk puk pan Bartosz Szydłowski i tuż za nim pan Krystian Lupa (trochę żal, że nie przyjechał na rowerze), wreszcie puka pan Tadeusz Kantor. O czym jest ten kwartet? Oni są o pośmiertnym żywocie wieszcza czwartego w duszach i sercach późnych wnuków. A także, rzecz jasna, o pamięci lub o niepamięci…

     Trzy kropki stawiam, bo musiałem się gdzieś zatrzymać, ale też dać do zrozumienia, że lista dotkniętych przez Dudę-Gracz tematów jest nieskończona. Gdzie muzyka, gdzie i o czym, a raczej tyleż muzyka co wiele melodyjek, piosenek, brzdęków? Gdzie owa tajemnicza postać, w czarnych okularach siedząca w fotelu pod tylną ścianą sceny? Czyżby to było echo Hamma z „Końcówki” Samuela Becketta – bo właściwie dlaczegóż by nie? Gdzie fikuśne kostiumy i nastrojowy taniec świateł? A dymy? A moc, by tak rzec, mięsa semantycznego, na czele z klasycznym słówkiem „dupa”, mięsa gromko sunącego ze sceny i wywołującego na widowni salwy śmiechu i oklasków, Polak bowiem zawsze się cieszy, gdy coś wreszcie zrozumie? No właśnie – a gdzie Polska, która oczywiście jest i jest oczywiście Polską o Polsce? I gdzie mrowie mniej lub bardziej niedokładnych cytatów, przywołań, napomknień? Szkoda mówić.

     Jedno pewne. Nawet z pobieżnych rachunków wychodzi niezbicie, że seans Dudy-Gracz to skromne dzieło o wszystkim. Po prostu o wszystkim, a na domiar skromności owo wszystko, dziejąc się w „głowoduszy” umierającego, dzieje się wszędzie, bo mamy i Grecję, i Włochy, i Norymbergę, i Kraków, i Holandię, i diabli wiedzą, co jeszcze. W dwugodzinnej chwili wszystko zatem dzieje się wszędzie oraz zawsze, bowiem pomiędzy starożytną Grecją Charona, a dzisiejszą Nową Hutą, gdzie Szydłowski czasem duma o Wyspiańskim, mieści się każda epoka europejskiej cywilizacji. Lecz ów brawurowy wszystkoizm Dudy-Gracz nie jest kluczowym problemem. Nie jest nim także ani to, że, wedle formuły Sławomira Mrożka, seans Dudy-Gracz składa się z samych punktów ciężkości, ani też to, że prawie każdy z owych punktów ciężkości Duda-Gracz bierze w nawias ironicznej groteski lub każe punktom ciężkości porozumiewawczo mrugać do publiki, sugerować, że za mgnienie, drodzy rodacy, będą się na scenie dziać jajeczka subtelne. Wprawdzie igrce takie są nużące niczym występy wujka, co na imieninach, weselach a nawet stypach bez ustanku raczy rodzinę seriami zabawnych powiedzonek lub dla hecy toczy z chleba kulki i ciska je siedzącej naprzeciwko ciotce do barszczu, lecz to znużenie też nie ma wielkiej wagi. Problem z seansem „Proszę państwa, Wyspiański umiera” gdzie indziej leży. Jest problemem zasadniczej nieobecności. Jak mawiał Beckett? Zawsze trzeba stwarzać formę, która pomieści bałagan. Zwłaszcza, gdy narasta bałagan świata.

     Nie ma linii. Nie ma nitki, na której ingrediencje sceniczne byłyby nanizane, tym samym ukazując nieuchronność kolejności swego bycia na nitce, nieodwołalność początku, środka i końca. Nie ma kierunku. Jest dreptanie w kółko. Gdyby inaczej sceny ułożyć – niewiele by to zmieniło, zgoła nic. Seans mógłby trwać osiem godzin, kwadrans albo tydzień cały – i byłby dokładnie tym samym, czym jest. Dwugodzinną chwilą bałaganu o wszystkim, rozciągniętą na osiem godzin bądź tydzień, albo wciśniętą w kwadrans.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton