Dlatego klasycy

Ostatnia aktualizacja: 24.02.2024 15:03
I gdyby tak jeszcze… Gdyby prócz zdezelowanego ustrojstwa wręczono mi w czwartek jeszcze okulary przeciwsłoneczne o szkłach wystruganych z węgla - polskiego złota - "Państwo" Klaty uznałbym za lekcję doskonałą.
Platon
PlatonFoto: vangelis aragiannis/Shutterstock

                                                                                        w obcym kraju

                                                                                        w nieznanym języku

                                                                                        znaczenia przelatują

                                                                                        wirują

                                                                                        chcą

                                                                                        obsiąść

                                                                                        mnie

                                                                                        obmyśleć

                                                                                        a ja do siebie:

                                                                                        - tracisz

                                                                                       aleś zwierzęco

                                                                                       wolniejszy

                                                                                       cicho idź

                                                                                       cicho bądź

 

                                                                                   Miron Białoszewski

     

     Mysz pod miotłą, tyle że nie byle jaką. Pod miotłą finezyjnie elokwentną, filozofującą na wyżynach olimpijskich. Tak w czwartek truchlałem na widowni Teatru im. Juliusza Słowackiego. Przede mną - „Państwo” Platona, wyreżyserowane przez Jana Klatę, wokół mnie zaś – uszy mruczące aż po horyzont. Melodia ta była nieuchronna. Przed seansem każdy teatroman otrzymał fachową aparaturę do słuchania symultanicznego tłumaczenia – słuchawka plus nadajnik na smyczy. Blisko mnie więc, blisko i daleko, we wszystkich rzędach, w każdej loży, chyba też na „jaskółce” – wszędzie głowy, lewym bądź prawym bokiem mruczące po polsku to, co aktorzy polscy i jedna tragiczka z Niemiec ambitnie recytowali po starogrecku. Wszędobylskie, nieustające murmurando widowni. Chóralna opowieść cichuteńko, bo cichuteńko, jak gdyby na palcach, lecz jednak wyraźnie sunąca z uszu zasłuchanych w narrację plastikowej pestki słuchawki. Owszem, zdarzały się małe, nadprogramowe kraksy. Jeśli się nie mylę – jeden z rodaków niechcący złamał uchwyt słuchawki, na chama wyginając go w nieprawidłową stronę. Cóż, bywa tak. A teatroman po mojej lewej jadowicie syknął „Kurwa mać! Wychodzę!”, bowiem siódmy już raz – a biła dopiero dziewiąta minuta seansu - pestka mu z ucha wypadła. Siedząca przed nim dama odwróciła się i poradziła z serca szczerego: „Guma, panie, na gumie do żucia pan przyklej! Ja przykleiłam i patrz pan jak siedzi!”. Słowem – ul w Teatrze im. Juliusza Słowackiego trwał równolegle z „Państwem”. Wnętrze gigantycznego ula, a na jego dnie, w samym środku trzeciego rzędu – ja. Jedyna pszczoła o niemym uchu, tak prawym, jak lewym, bo w każdym z nich przeznaczona mi słuchawka milczała mogilnie. Wiem, co mówię. Sprawdziłem.

     Czułem się wybrany. Pomyśleć tylko: tylu teatromanów przybyło, powiedzmy – aż 400! 400 par uszu się stawiło, wśród nich moja! I rozdano 400 aparatów do słuchania symultanicznego tłumaczenia z języka starogreckiego na polski – a właśnie mnie sobie wybrał aparat zdezelowany dokumentnie, jeden jedyny taki wśród 400! Czułem się wyróżniony. I proszę wierzyć – czyniłem wszystko, by trupka wskrzesić. Śliną czyściłem bolec na końcu kabelka łączącego słuchawkę z przekaźnikiem na smyczy, zapałką paprochy wydłubywałem z przeznaczonej na bolec dziurki w przekaźniku, maniakalnie operowałem pokrętłem głośności, czerwone i niebieskie guziki z boku przekaźnika naciskałem niczym oszalały pianista, a także, w rozpaczy zupełnej i desperacji, tłukłem plastikowym puzderkiem o krawędź fotela, jak kiedyś pięścią w telewizor, gdy śnieżył. I nic. W uchu - cisza grobu. Lecz rozpacz nie trwała długo. „Ucho wilka wyło do wiatru”, rzekł pięknie Miron Białoszewski. Moje ucho nagle zawyło ze szczęścia. Poczułem się wolny i lekki, bowiem pojąłem. Oto, dzięki tajemnej dla mnie wielkoduszności zdezelowanego ustrojstwa, wreszcie słyszałem w teatrze nie pawią troskę Klaty o Ojczyznę mą i o resztę planety naszej teraźniejszej, lecz - klasykę! Klasykę nietkniętą, oryginał czysty, Platona nie wwikłanego w przaśną sceniczną publicystykę. Wskrzeszony na scenie oryginał - dzielnie recytowane przez aktorów narzecze starogreckie - odciął mnie od Polski współczesnej, którą nie tylko Klata, lecz prawie każdy reżyser wystawia dziś na pokaz, wystawiając cokolwiek, choćby „Koziołka Matołka”. Po prostu (o, ulgo ma!)- Platon był Platonem, a nie Heniem Platonowskim spod Łomży, skrzywdzonym przez niesprawiedliwe sądy hodowcą trzody chlewnej. Owszem, z nieustającego wokół mnie mruku 399 uszu dolatywały nieuchronne w dialogach Platona generatory naszej publicystyki. Pobrzękiwała Sprawiedliwość i Prawo, Ojczyzna i Społeczeństwo, także Sąd, także Wyrok, oczywiście Jaskinia, a wraz z nią niezmienne Idee oraz ich bez ustanku zmieniające się Cienie. Lecz dzielna i dokładna mowa sceniczna polskich tragików tłamsiła owe generatory, nad widownią zewsząd dryfujące ku mnie. Mistrz Miron drugi raz zaszeptał. „Ma się być świadectwem/ epoki/ siebie nie? chyba też/ ostatecznie jest się samemu/ człowiekiem też”. Owszem.

     Recytowali zacnie i to należy cenić. Starogreckiego zapewne nauczyli się w trybie cyrkowym, niczym foka trzymania kolorowej piłki na wskazującym szczyt namiotu nosie, aby w nagrodę dostać od tresera świeżego śledzia. Być może nie w pełni rozumieli, co mówią, w każdym razie nie rozumieli tak, jak, dajmy na to, polszczyznę Zbigniewa Herberta, gdyby przyszło im grać jego „Jaskinię filozofów” – sceniczną wariację na kanwie procesu Sokratesa. I, nawiasem mówiąc, cała ta cyrkowa sztuczka oratorska, trwająca sto minut bez przerwy, ocierała się o groteskę. Lecz w ostatecznym rachunku wszystko to niewiele wadziło. Grunt bowiem, że tragicy nie pogubili tajemniczości omszałej intonacji oryginału, co przywodziła na myśl tkane z zaklęć zawodzenia starych szamanów, mowę kapłanów oszalałych z nadmiaru wiary, skowyt okutanych czarnymi szmatami starek, somnambulicznie kolebiących się nad stygnącymi trupami. Polscy tragicy dobywali z gardeł tyleż słowa bardzo dalekie, sprzed grubo ponad dwóch tysięcy lat, tyleż więc frazy dobywali, co zamierzchłe przedmioty, lecz dźwiękowe. Melodyjne artefakty, napowietrzne trofea archeologów, słyszalne wersje kolekcjonerskich snów o potędze. Brzęczące łupiny starożytnych waz i fresków, gulgoczący gruz kolumn doryckich lub innych, tycie figurki z mruczącego piaskowca, syczące kawałki kół rydwanu.

     Rzecz jasna, ja też – nie znając starogreckiego - nic nie pojmowałem. Ale przecież gdy, na ten przykład, oglądam taneczne seanse Piny Bausch lub Ohada Naharina, także nic nie pojmuję, bo tańcować nie umiem wcale – i właśnie dlatego z czasem pojmuję. To nie paradoks, to istota teatru. Pojmuję, gdyż nie mając wyjścia – układam na kanwie pląsających ciał własną subiektywną opowieść, aby w końcu pojąć niepojęte pląsanie. Dzięki dobroci zdezelowanego ustrojstwa zwierzęco wolny od Polski współczesnej, od musu pasywnego przyjmowania troski Klaty o Ojczyznę oraz człowieczeństwo globu całego – na kanwie sunących ze sceny zaklęć, dla mnie niepojętych, a także wedle inspiracji innych ingrediencji seansu, snułem sobie więc bajki sensu. Choćby na kanwie zasłużonego aktora, który z godnością kreował subtelną rolę przechodnia z monstrualnym młotem w garści i sowią melancholią na twarzy. Ostrożnie wyprowadziłem go z teatru wprost na najbliższą olimpiadę w Paryżu. Niech zdobędzie złoty medal dla nas lub dla Grecji! Druga wersja jest krańcowo ekskluzywna. Nie wypuszczając młota z garści, przechodzień starożytny na ogierze o imieniu Platon - cwałuje oto prawym skrzydłem zielonego boiska, gwałtownie skręca ku bramce i młotem, co jest jego malletem, idealnie uderza w drewnianą, białą kulę wielkości pomarańczy, przez kolegę z drużyny idealnie wystawioną mu do strzału. Gol! I Polska, ewentualnie Grecja, zdobywa złoty medal na mistrzostwach świata w polo! Jednak odstawmy te drobne historie na bok. Jest opowieść większa, generalna.

     Na „Państwie” Klaty wiele, wiele razy wracała do pamięci starożytna Grecja Herberta, to znaczy – jego lekko pochylona przed klasyką głowa. Zawsze pochylona. W chybotliwych liniach rysunków, na kartach eseistycznej prozy, w poezji, w słowach „Jaskini filozofów”. Choćby w tej lekcji Sokratesa: „Spośród wszystkich zmysłów najmądrzejsze są oczy. Oczy chronią duszę od zamętu. Uleczy was spokój, jaki zsyła linia gałęzi położona na tło zimowego nieba”. I jeszcze tutaj: „Nauczcie się skorupy świata, zanim wyruszycie szukać jego serca”. Lecz naprawdę krystaliczne sedno skrywa się w jednym małym obrazku na końcu wiersza „Dlaczego klasycy”. Wpierw zestawia Herbert nasze gesty z gestami istot odległych, nasze intonacje z ich intonacjami, nasze pyszałkowate skomlenie - z lekko pochyloną głową Tucydydesa, mówiącego chłodno i bez smarków na wardze, że miał siedem okrętów, była zima i płynął szybko. Tylko tyle, tylko tak. Po czym dźwięczy wspomniany obrazek – przestroga. Przestroga dla sztuk wszelakich, lecz może głównie dla teatru polskiego, przestroga, która jest zarazem szkicem do portretu aktualnej jego buzi.

     „jeśli tematem sztuki/ będzie dzbanek rozbity/ mała rozbita dusza/ z wielkim żalem nad sobą// to co po nas zostanie/ będzie jak płacz kochanków/ w małym brudnym hotelu/ kiedy świtają tapety”.

     Dlatego klasycy. Należy brać od nich lekcję nie obsmarkiwania się na myśl o sobie, nie łkania nad wybitym za wolność zębem, nie roszenia łzą dłoni maniakalnie nastawiających wiecznie zwichnięte stawy Ojczyzny całej oraz stawy rodaków, zbratanych w ukochanej narodowej ułomności. A owe nauki najcelniejsze są w oryginale.

     I gdyby tak jeszcze… Gdyby prócz zdezelowanego ustrojstwa wręczono mi w czwartek jeszcze okulary przeciwsłoneczne o szkłach wystruganych z węgla - polskiego złota - „Państwo” Klaty uznałbym za lekcję doskonałą.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki felieton