Cała opowieść

Ostatnia aktualizacja: 02.03.2024 15:38
W dniu odejścia wielkiego Schulzologa, o zmroku, znów otworzyłem księgę w ciemno, jak zawsze. Kiedy ostatni raz widziałem ją w antykwariacie? I w którym? Może teraz czas na dodruk, właśnie teraz? 
Panorama Drohobycza, 1. poł. XX w. Zdjęcie autorstwa Bertolda Schenkelbacha, przyjaciela Brunona Schulza
Panorama Drohobycza, 1. poł. XX w. Zdjęcie autorstwa Bertolda Schenkelbacha, przyjaciela Brunona Schulza Foto: Polona

Słowniki są pamięcią ludzi.

Georges Perec

 

      Hasło „Jarzębski” mignęło znienacka, na stronie 166., gdzie przecież nigdy wcześniej go nie było. Ale - spokojnie, spokojnie. Prawdopodobnie był to jedynie sekundowy sen lub błysk fatamorgany w malignie na krawędzi snu i jawy. Może powidok? Omam? Teatrzyk widm? W każdym razie - nic wielkiego. Ot, sekunda zdumienia, a po kolejnej - wszystko znów takie jak zwykle. Dwa plus dwa cztery, mleko białe, woda mokra, zima w grudniu… I tak dalej. Pod podszewką rzeczywistości - znów nic niepojętego, więc znów nie ma się czym niepokoić. Spokój, owszem. Lecz na dobrą sprawę – czy coś istotnie pozwala nie ufać, że w dniu śmierci prof. Jerzego Jarzębskiego naprawdę dostrzegłem jego nazwisko na 166. stronie „Słownika schulzowskiego”, pomiędzy hasłem „Jakub” i hasłem „Jesień”, w miejscu, gdzie wcześniej zawsze była jedynie pustka?

     Kolejny raz powraca Jorge Luis Borges. Jeden z jego labiryntów mówi o nieuchwytnej księdze, która, powiada bohater, jak piasek nie ma początku ni końca, gdyż jej stronice kiełkują pod palcami, nie pozwalając żadnej liczby, drukowanej w górnym roku dowolnej kartki księgi, brać za liczbę ostateczną. Inny labirynt Borgesa to historia błękitnych tygrysów, regularnie krągłych kamyków, bez ustanku mrowiących się w dłoni, mnożących się i znikających, i przez to nieubłaganie burzących odwieczny spokój i rozsądek czterech elementarnych działań matematycznych. Podobnie jest w opowiadaniu „Tlön, Uqbar, Orbis Tertius”, gdzie nagle zawieszony zostaje jasny spokój jawy. Kiedy pewnego popołudnia (że sedno zawrotnej baśni oddam w dziecinnie banalny sposób) bohaterowie, Bioy Casares i sam Borges, na ostatnich stronicach XLVI tomu Wielkiej Encyklopedii znajdują rozbudowane hasło „Uqbar”, którego tam nigdy wcześniej nie widzieli – cóż wtedy zaczyna się dziać z niewzruszoną, alfabetycznie uporządkowaną pewnością Wielkiej Encyklopedii? Czyż nie wiotczeje na chwilę? Nie błękitnieje? Nie nabiera pustynnej sypkości? Nie obraca się w hipnotyzujący niepokój? A z twardą pewnością dni i ze stateczną wyobraźnią – co słowa Brunona Schulza wyprawiają z tym dobrem na stronicach „Sklepów cynamonowych”, gdy mały Józef samotnie wędruje zimową nocą przez miasto prawie zupełnie puste, z teatru do domu, a niebo jest tak zdumiewająco nienaturalnie czyste i migotliwe, że rozłamuje się „na labirynt odrębnych niebios, wystarczających do obdzielenia całego miesiąca nocy zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawałów”?

     Tamtej napisanej nocy labirynt nieba rodzi inne chwilowe labirynty, ziemskie labirynty o wątpliwym statusie. Rodzi pajęczynę nieoczekiwanych ulic, zjawiających się za plecami traktów oficjalnych, tka esy-floresy ścieżki wiodącej przez nie całkiem prawdziwie istniejące sklepiki o wnętrzach w kolorze cynamonu, na moment zwielokrotnia gęstwinę parku, konstruuje onirycznie pęczniejący labirynt korytarzy opustoszałej o tej porze szkoły i na dokładkę szkicuje zawikłaną strukturę nadprogramowych lekcji plastyki profesora Arendta, wreszcie kreśli labirynt fatamorganicznej drogi, którą wiezie Józefa dorożkarz, zimowej drogi pachnącej, tak właśnie, świeżymi fiołkami… To nie koniec, lecz tyle - niech starczy. Prof. Jarzębski i dwóch pozostałych twórców „Słownika schulzowskiego”, Włodzimierz Bolecki i Stanisław Rosiek, w prologu hasła „labirynt” powiadają, że to jeden z najważniejszych motywów prozy Schulza, oraz że choć samo określenie zjawia się ledwie dwadzieścia razy, może trochę więcej – to niemo, niewidzialnie istnieje jednak w wielu przeróżnych kontekstach, krajobrazach, chwilach.

     Tak, czytając - niekoniecznie trzeba trafić na to wewnętrznie zawikłane słowo, aby się, niczym mały Józef nocą w śnionym przez Schulza Drohobyczu, fantastycznie zgubić, wyobraźnią wciąż o coś tajemnego potykając się na ścieżce za dnia gładkiej przecież jak szyba, uprzątniętej przez rozsądek, obcej niepokojom. Fundamentalne tomy prozy: „Sklepy cynamonowe” i „Sanatorium Pod Klepsydrą”, kilka samotnych, osobnych opowiadań, także eseje krytyczne, oczywiście listy i grafiki – cały ten Schulza filigranowy kosmos, przycupnięty gdzieś za plecami kosmosu wielkiego, jest labiryntem (cóż począć, bywa, że wszystko, co sensownego da się uczynić, to przywołać truizm). Borges powiedziałby może: jest labiryntem o ścieżkach co krok rozwidlających się na kolejne labirynty, z których każdy też rozwidla się na mniejsze, które znowuż ze swej strony… W czytaniu filigranowego kosmosu, jak w czytaniu każdej rzeczywiście istotnej opowieści, wszystko zależy od tego, w którą stronę skręcisz na rozwidleniu ścieżek-zdań lub przy słowach-kamieniach, pozwalając prowadzić się swym możliwościom intertekstualnym, swej podatności na asocjacje, interferencje, skojarzenia i grę kontekstów, w końcu także, a może głównie, swojej pamięci o innych, kiedyś czytanych opowieściach, oglądanych filmach, kontemplowanych obrazach, słuchanych pieśniach, sonatach i symfoniach. Iloma ścieżkami da się przejść od pierwszej dużej litery, do kropki ostatniej? W Schulza labiryncie wielu labiryntów - jak wiele majaczy uchylonych furtek ogrodowych, bram otwartych na taki bądź inny park, drzwi jękliwie zapraszających do domostw dalekich bądź bliskich? Sto? Pięćset? Tysiąc? Nie zdziwiłbym się, gdyby było ich jeszcze więcej. A w księdze Jarzębskiego, Boleckiego i Rośka – ile ich?

     „Słownik schulzowski”, za każdym otwarciem niepokojący tak samo, a bywa, że mocniej niż na początku, gdy bodaj ponad dwadzieścia lat temu został przez „słowo/obraz terytoria” wydany – jest bez mała pięciusetstronicową księgą uchylonych w prozie Schulza furtek, bram, drzwi, których liczba zdaje się być liczbą piasku. I nawet jeśli nie są to wszystkie furtki Schulza – przepaścistość mózgów twórców księgi musi obezwładniać. Nic w księdze nie jest ostateczne, domknięte, raz na zawsze dane do wierzenia bez szemrania. Wszystko – słowo każde, każde hasło – jedynie zaprasza do wejścia, do podróży na własną rękę, do odpowiedzialności przed samym sobą. A wewnątrz każdego hasła – kolejne uchylone słowa-furtki, wskazane przez cienkie, poziome strzałki, słowa-furtki, które na innych stronach księgi stają się hasłami, w których znowuż kolejne cienkie, poziome strzałki wskazują kolejne… W istocie nie do czytania jest to księga, a do świetnego błąkania się pomiędzy duchami, widmami przeróżnej maści, nieważkimi gośćmi z wielu światów. Jak ci się księga otworzy i na jakim haśle oko położysz – taką ścieżką ruszysz sam, tylko sam. A jutro - znów. I pojutrze – to samo. Co mówił Vladimir Nabokov? Że prawdziwej prozy nie da się przeczytać, da się ją tylko przeczytać kolejny raz. Opowieści Schulza to sedno owej frazy. Ale „Słownik schulzowski” też jest blisko, tyle że – jak gdyby od drugiej strony.

     W dniu odejścia wielkiego Schulzologa, o zmroku, znów otworzyłem księgę w ciemno, jak zawsze. Kiedy ostatni raz widziałem ją w antykwariacie? I w którym? Może teraz czas na dodruk, właśnie teraz? Trafiła mi się strona 166. Na dole, między hasłem „Jakub” a hasłem „Jesień” – hasło „Jarzębski”, którego to hasła przecież nie było, albo które przecież było. Imię „Jakub” jedynie odsyła do hasła „Ojciec”, a w nim zamarła cała, wielka opowieść o duchu, którego nie sposób pomylić z innym. I tyle, nic więcej. Biogram „Jesieni” jest skromny, informuje jedynie o pierwodruku opowiadania i jego pierwszym ukazaniu się w postaci książkowej. A „Jarzębski”? Przypominał „Jakuba”, jak on – odsyłał do innego hasła. Więc tuż po „Jarzębskim” – cienka, pozioma strzałka. A po strzałce – tylko dwa wyrazy: „Słownik schulzowski”. I tyle. Cała opowieść. Nic więcej.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki
Czytaj także

Sto tysięcy gości

Ostatnia aktualizacja: 10.02.2024 16:38
Nie ma linii. Nie ma nitki, na której ingrediencje sceniczne byłyby nanizane, tym samym ukazując nieuchronność kolejności swego bycia na nitce, nieodwołalność początku, środka i końca. Nie ma kierunku. Jest dreptanie w kółko.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Dlatego klasycy

Ostatnia aktualizacja: 24.02.2024 15:03
I gdyby tak jeszcze… Gdyby prócz zdezelowanego ustrojstwa wręczono mi w czwartek jeszcze okulary przeciwsłoneczne o szkłach wystruganych z węgla - polskiego złota - "Państwo" Klaty uznałbym za lekcję doskonałą.
rozwiń zwiń