Powiedzieć fizjonomię słowami, wyrazić ją bez reszty, wyczerpać świat w niej zawarty – oto co mnie pociąga: twarz ludzka jako punkt wyjścia powieści!
Bruno Schulz
„I znów ta cieniuteńka zasłona, woalka niby z szarego dymu…”, rzekłby niesłyszalnie Federico Fellini, gdyby w niedzielę zobaczył godzinną pantomimę twarzy aktorki osobnej. A po chwili – nie oczekując odpowiedzi, bo przecież dobrze ją znał za życia i znał jej nieuchronność – spytałby: „Ileż lat tkały zasłonę role grane przez tą panią, jej mnogie wcielenia, jej ciągłe znikania na godzinę w istnieniach zupełnie obcych?”.
W niedzielę okazja była niezwyczajna – jubileusz Anny Polony. 65 lat temu pierwszy raz stała się kimś innym na dwie, może trzy godziny. Pierwszy raz na scenie naprawdę wielkiej uruchomiła swój finezyjny wehikuł mimikry. 12 lipca roku 1959, niczym Kafkowski Gregor Samsa w robaka albo Proteusz w strumień, wieczorem przemieniła się na dużej scenie Starego Teatru w Małą Poliksenę, kruchą, niepokojącą postać wyreżyserowanej przez Jerzego Kaliszewskiego sztuki Jeana Giraudoux „Wojny trojańskiej nie będzie”. Mówiła wtedy niewiele, od słów, co ze swej drukowanej natury suche są przecież, przejmując plasterki życia i przyjmując je jako swoje. Próbowała definiować własną naturę: „Kobieta jest łakoma, kobieta kłamie”, „Kobieta psuje zabawki. Zanurza lalkom głowy we wrzącej wodzie”, „Nocą kobieta nie śpi, tylko leży z zamkniętymi oczami”. Stawiała Hekubie pytania ciemne: „Dokąd prowadzą te drzwi, mamusiu?”, „A ja to zawsze zamykam drzwi – prawda, mamo?”, „Do kogo podobna jest wojna, mamo?”. Bywało jej smutno: „Czy ten mały giermek też umarł?”. Pytana przez piękną Helenę o śmierć, cicho recytowała swą kruchą bezradność: „Nie wiem, co to właściwie jest. Chyba to jest wtedy, gdy się przestaje czuć”. Tak, niewiele mówiła Mała Poliksena. Była chyba bardziej tańcem linii swojej twarzy niż grą słów bohaterów Giraudoux mówionych głosem miękkim i jasnym, jeszcze nie zastygłym w ciemny metal, jak dziś. A teraz, na jubileuszu w Sali im. Heleny Modrzejewskiej, mając niedaleko za plecami dużą scenę Starego Teatru i siebie niegdysiejszą, 65 lat temu mocami aktorstwa pierwszy raz przemienioną w kogoś zupełnie innego - czytała z młodą Alicją Wojnowską miłosne wiersze Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej i, co istotnie intrygujące, słuchała młodej aktorki, także gdy przy fortepianowym akompaniamencie Konrada Mastyły młoda śpiewała liryczne frazy Ewy Lipskiej.
Tak, Anny Polony sztuka słuchania, a raczej nasze patrzenie, jak słucha - to było sednem. Gdy Ingmar Bergman kręcił „Czarodziejski flet” Wolfganga Amadeusza Mozarta, z uwertury stworzył na ekranie krajobraz ludzkich twarzy. Nuta po nucie zjawiają się one na mgnienie: młode i wiekowe, zmęczone albo świeże, w wielu odcieniach i kolorach, z wąsami i bez, męskie, kobiece i dziecięce, całe w kreskach zmarszczek oraz szkliście gładkie, kościste i pulchne. Wszystkie twarze świata. Ale każda - jak zamarła, zastygła. Jedyny solidny ruch w nich to skok powieki. Rzeźby. Maski. Kamyki, po których nuty zsuwają się bez przeszkód, swobodnie, nie zostawiając śladów. Tamte twarze nad, pod lub obok uwertury Mozarta - zupełne przeciwieństwo oblicza słuchającej Polony. W niedzielne południe wszystko w jej twarzy dyskretnie i bez wytchnienia pląsało. Wargi przyjmowały kształt idealny do przyjęcia i głoszenia liter czytanych bądź śpiewanych przez Wojnowską, brwi szkicowały namiętności zamknięte w intonacjach, policzki odpowiadały na ciepło bądź chłód zdań sunących tuż obok, a linie łączące kąciki ust z listkami nosa cieszyły się lub smuciły wtedy, gdy cieszyły się lub smuciły słowa Lipskiej i Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej. Twarz Polony była seansem mimikry doskonałej, pokazem wpierw przejmowania, a później przyjmowania kawałków cudzego istnienia, brzęczącego bardzo blisko. I wtedy znienacka przychodziły człowiekowi na myśl inne zdumiewające aktorki, sztukmistrzynie wprost z natury, wirtuozki mimikry. Choćby ośmiornica, co minutę temu momentalnie zmieniła się w flądrę. Lub samiczka pająka doskonale udając jadowitą mrówkę. Było też trochę tak, jak na wyspie Barro Colorado na jeziorze Gatún w Panamie, gdzie po zachodzie słońca drzewa zaczynają wędrować. Nadlatują gałęzie, idealnie naśladowane przez patyczaki, bezbłędnie grane przez te stworzenia liście chodzą ścieżkami między liśćmi prawdziwymi i martwymi, zaczyna zbliżać się kora stworzona z patyczaków przemienionych w korę. Trzy Wiedźmy, będące Parkami, jednak nie myliły się. Na wyspie Barro Colorado las Birnam rusza co noc. Makbet co noc pojmuje, że to już koniec. Co noc umiera na nowo.
Pomiędzy daleką godziną przemiany w Małą Poliksenę a godziną mimikry, co zmieniała oblicze Polony w namacalne echo brzęczącego obok niej życia – ile ról, ile wcieleń, ile przemian w obce istnienia? Przez 65 lat aktorstwa - jak wiele seansów mimikry Polony odnotowali biografowie? Czy dostrzegli na jej twarzy ślady zostawione przez grę? Federico Fellini dobrze wiedział, że śladów tych nie da się usunąć. „Do teatru nie wchodzi się bezkarnie”, przestrzegał Tadeusz Kantor. Ślady zostają i, jak mawiał Fellini, z czasem wytwarzają coś na podobieństwo cieniutkiej zasłony na twarzy, nieważką woalkę, w której falują zarazem światło i cień, subtelny kombinezon z niewidzialnego amiantu, w regionie Val Malenco nieubłaganie pęczniejącego na grudach kalcytu. „Dlatego pośród tysiąca twarzy potrafiłbym rozpoznać tę, która należy do kogoś, kto bardzo długo był aktorem”, dodawał. I jeszcze: „Chodzi o to, że przez lata było się jakby pojemnikiem, w którym przechowuje się na przykład nerwowe marszczenie lub kontrolujące podnoszenie brwi, mające wyrażać zdumienie albo zaskoczenie, kiedy w rzeczywistości wcale tego nie doznajemy. To tak, jakby wychodzące ze środka niewidzialne dłonie rysowały na twarzy wyraz, jaki ma pojawić się w różnych okolicznościach. Taka intensywna praca doprowadza w końcu do utkania ochronnej zasłony. Jest to coś wręcz namacalnego przede wszystkim na twarzach aktorów teatralnych”.
Co teraz? Co można? Owszem, w związku z jubileuszem można wszystkie kreacje Anny Polony skatalogować najrzetelniej. Zacny to trud. Można uśmiercić słownik, wydłubując zeń wszystkie piękne epitety i okrasić nimi, powiedzmy, 30 czołowych ról jubilatki. Można też na odwrót - można z katalogu wybrać kreację jedną jedyną i na jej kanwie stworzyć pean miłosny, arię uwielbienia, sonet łez słusznie pokornych. Można szampana otworzyć i kwiaty wręczyć. Można zatańczyć i „sto lat” zaśpiewać. Co jeszcze? Wszystko? Jeśli wszystko, to może jakiś drugi Bruno Schulz usiądzie z boku pięknego zgiełku i zacznie niespiesznie pisać nowelę „Amiant”, rzecz o cieniuteńkiej zasłonie na twarzy Anny Polony?